Wypełnianie rozmaitych testów wyborczych kiedy identyfikujesz się ze spektrum poglądów anarchistycznych, przypomina jedzenie ryżu szydełkiem. W tym czasie osobliwego karnawału, kiedy wszyscy przekrzykują się, na kogo nawet nie warto tylko należy głosować, z powodów nawet nie wartości a strategii, cholernie ciężko jest pozostać w realnym kontakcie z tak zwanym społeczeństwem. Oczywiście samo życie w rzeczywistości, w której ludzie kochają się w niesprawiedliwych hierarchiach i często dosłownie liżą but który ich depcze, jest już dość stresujące i alienujące, ale dopiero ten plebiscytowy czas irracjonalnej podniety pokazuje takim jak ja, jak cholernie nie po drodze im z panującymi przekonaniami i narracjami.
Oczywiście można tak jak zawsze, nie uczestniczyć, odrywać się, robić swoje, jak często mówią inni anarchiści. Ale z drugiej strony chciałoby się mieć coś, co jakoś nas wiąże z innymi, chciałoby się rezonować z nimi na podobnym poziomie, móc czasem podyskutować choćby i o polityce i ważnych politycznych sprawach bez kopania się z koniem, bez bycia oskarżaną non-stop o rzekomy idealizm, utopizm, nierealizm, symetryzm i co tam jeszcze. No i mieć jakiś punkt wyjścia do przekonania kogoś do swoich racji – a robi się to trochę łatwiej, kiedy na dzień dobry nie musisz demolować niemal całego świata wartości osoby, którą próbujesz przekonać.
Nie głosuję w wyborach od kiedy skończyłam 18 lat i kiedy jeszcze w szkole (!) agitowano mnie, że muszę poprzeć liberalnego palanta w wyborach do lokalnego samorządu, bo jeśli on nie wygra, to wygra konserwatywny palant, który faktycznie szkodził. Teraz mam lat 35 i poza okazjonalnym jednorazowym przejściem się do urny w celu napisania WYPIERDALAĆ na kartce do głosowania (najgorsze to pilnowanie czy się jakiejś kratki nie przetnie….) i uznaniem tego zaraz za przejaw szczeniactwa, nie odwiedzam szanownej komisji wcale. Nie zawsze byłam anarchistką, ale niemal od zawsze uważałam, że ten z góry ustawiony przez medialne koncerny i marketing polityczny festiwal nie ma z demokracją nic wspólnego. Dopiero potem wykrystalizował mi się pogląd, jak to pisał Grochowiak, bunt się udorzecznił. Nie dbałam jednak o skrajną konsekwencję i w 2015 roku w obliczu bezsilnego wkurwu na granie w kampanii tematem uchodźczym oraz pewnej nieskrywanej fascynacji, zagłosowałam na partię Razem. Potem żałowałam.
Przy okazji każdego plebiscytu wypełniałam jednak jakiś test wyborczy, bo zawsze to jakiś probierz tego, co na daną chwilę się myśli, a przy okazji – jak pisałam wcześniej – widziałam w tym jakieś narzędzie łączące mnie na jakimś poziomie z resztą świata.
Mając moją optykę, bardzo trudno jest jednak odpowiadać uczciwie. Jeśli odrzuca się ogólną ideę demokracji parlamentarnej na rzecz dość bezpośrednich i renegocjowalnych układów społecznych, opartych na wspólnocie interesów oraz wzajemności, abstrakcyjne pytania o “finansowanie czegoś przez państwo”, albo “zwiększeniu wydatków na X” nie pozwalają przełoży się na język z zupełnie innego porządku myślowego. No bo co mam zaznaczyć, skoro uważam, że państwo nie powinno istnieć, a jednocześnie moim horyzontem wartości nie jest korwinizm czy inny libertarianizm, który de facto niczego poza owym zniesieniem państwa nie proponuje? Co mam myśleć o Unii Europejskiej, wydatkach na armię czy innych kwestiach, które w innym porządku rzeczy rozwiązują się zupełnie inaczej?
No ale MNIEJSZE ZŁO. To chyba rozumie każdy. Nie żyjemy w twojej idealnej rzeczywistości, więc trzeba redukować szkody, dbać o najsłabszych, pchać jakoś ten syf dalej. Dobrze, zamknijmy oczy na problematyczność tego myślenia i na to, jak bardzo odbiera nam ono sprawczość. Żyjemy w Polsce, tu się w sprawczość nie wierzy przynajmniej od 1981 roku jak nie od 1944.
Zamknijmy więc oczy i zanurkujmy w szambie. Wypełniam Latarnik Wyborczy.
Unia Europejska powinna mieć mniejszy wpływ na polską politykę wewnętrzną.
Świetne pytanie! Co ono implikuje tak naprawdę? Czy przestał pan już bić żonę? Treść jakby żywcem napisana pod narrację prawicy, która chętnie zgadza się na ciągnięcie z Unii benefitów, ale jednocześnie nie pozwala na to, by te benefity miały swoją cenę. Bo tak przecież jest: państwo nie dostaje czegoś za nic, tak jak pojedynczy obywatel w tym państwie nie dostaje czegoś za nic. Ma prawa i obowiązki, na przykład obowiązek służby wojskowej w razie wojny, obowiązek płacenia podatków czy np. meldowania urzędnikom niemal każdej głupoty którą zrobi na własnej działce. Jasne więc, że Unia “daje”, ale i “ingeruje”, bo taka jest natura tego superorganizmu. I z jednej strony fajnie, bo wymusza na rządach mimo wszystko jakieś tam standardy i ma kilka całkiem rzeczowych pomysłów (zrównoważony transport, walka z planowym postarzaniem produktów…), z drugiej strony niefajnie, bo potrafi wymusić wpuszczenie na rynek siajowego zboża ze wschodu, albo nakazać “obronę granicy” przed imigrantami i uchodźcami, skazując ludzi na dosłowną śmierć w lesie. Wiem że większość z was myśli że to kwestia obecnego rządu, ale uwierzcie mi, Frontex nie takie rzeczy robi.
Co zrobić w obliczu fałszywej alternatywy? Przecież jeśli zostawić państwu większą swobodę decyzji, to owo państwo może na przykład przerobić Puszczę Białowieską na wykałaczki w imię racjonalnej gospodarki leśnej, tolerować korupcję i utrudniać nam życie, a z drugiej strony w rywalizacji państw narodowych tak zwana Unia zawsze zajmie stronę silniejszego, czyli Niemiec, co za czasów ichniej prawicy też źle się dla nas kończyło, zwłaszcza w kwestiach środowiska. Rozwiązania są gdzie indziej, ale one w obecnym układzie wymagają dość rewolucyjnych działań, odzyskiwania przestrzeni i pola władzy z rąk hegemonów państwowych i federacyjnych, więc nie mogę szczerze odpowiedzieć na to pytanie inaczej niż nie mam zdania.
Należy zwiększyć transfery społeczne, by ograniczyć skutki inflacji dla obywateli.
O inflacji, jej przyczynach, a właściwie domniemaniach na temat jej przyczyn (bo jednoznacznej odpowiedzi nie ma żaden ekonomista ani analityk), napisano już dość. Prawicowa narracja tradycyjnie zachęca do zaciskania pasa, poluźnienia polityki fiskalnej i jednoczesnego zablokowania transferów społecznych – co jakimś cudem ma nie doprowadzić do wzrostu konsumpcji, który przecież jest często za inflację obwiniany. Lewicowa zaś forsuje przekonanie o spirali marżowo-cenowej, o pragnieniu łatwych zysków i wykorzystywanie sytuacji geopolitycznej do podnoszenia cen przez podmioty prywatne. Prawica liberalna, jaką jest PiS podchwytuje tę narrację lewicy głównie dlatego, że zrzuca to z niej odpowiedzialność za sytuację, ale po części jest to prawda: inflacja toczy się przez świat od momentu otwierania gospodarek po najgroźniejszej fali pandemii, ale na jej rozwój miały też wpływ np. gromadzenie przez Rosję aktywów w ramach szykowania się na wojnę, chińskie embargo na australijski węgiel (ostatnio odwołane, co jednak nic już nie zmieni), dociskanie śruby Xi Jinpingowi przez USA, niepokoje w Afryce, załamanie na rynku półprzewodników, i tak dalej.
Zasadnym wydaje się pytanie o to, czy w ogóle da się w tym momencie coś zrobić z rosnącymi cenami i czy rzeczywiście jedynym, ryzykownym ale racjonalnym, sposobem nie są jednak dalsze transfery. Problem w tym, że transfery oczywiście nakręcają popyt, a popyt nakręca wzrost marż. Jest jeszcze jeden problem, o którym w Polsce się nie mówi: lwia część inflacji wynika tu mimo wszystko z wysokich cen energii, które w Europie już dawno spadają, natomiast tutaj trzymają się niezwykle dobrze z powodu hegemonii państwowych koncernów energetycznych i ich sztamy z holdingami węglowymi. To nie jest tylko kwestia propagandy, że dostajecie zmanipulowane infografiki na rachunkach z PGE. To otwarta próba włażenia w dupę branży w zamian za hajs na kampanię wyborczą. Ceny energii w Polsce są niezależne od cen z giełdy energetycznej, bo i ceny węgla w Polsce są też zupełnie niezależne od trendów obserwowanych w portach ARA (i nie jest to, wbrew rojeniom domorosłych znawców, nic dziwnego, te ceny nie są cenami które zobowiązują rynek do czegokolwiek). PGG, państwowy gigant, nie chce nawet obniżyć ceny hurtowej węgla dla dostawców energii, a o obniżce detalicznej dla konsumentów można pomarzyć. Kto kupuje w ich oficjalnym sklepie ten wie. Odcięcie od rosyjskiego węgla zlikwidowało niemalże cenową konkurencję na krajowym rynku i mamy eldorado. Kij z tym że trzeba je łatać importem z Kolumbii i Kazachstanu, bo lokalni dostawcy po prostu nie produkują dość. Rząd chce mieć ciastko i zjeść ciastko. Dlatego wobec tego wszystkiego uważam, że rozwiązaniem politycznym musiałaby być całkowita demolka tej węglowo-prądowej oligarchii i wyzerowanie stanu rzeczy do poziomu, w którym ceny mogą kształtować się serio w oparciu o popyt i podaż. Natomiast do tego czasu jak każdy mały kurw, wolę mieć w kieszeni niż nie mieć, więc jak najbardziej transfery są przydatne. Zaznaczam zgadzam się, ale bez wielkiego przekonania.
Państwo powinno finansować prywatne wizyty u lekarzy specjalistów, jeśli czas oczekiwania w publicznej placówce przekracza trzy miesiące.
Fajny slogan. Zgadzają się z nim praktycznie wszyscy oprócz Konfederacji, PiS nie zadeklarował się ani na tak ani na nie. Tylko co ten postulat mówi z punktu widzenia państwowców? Że tak naprawdę państwo nie działa, że rejterujemy do prywaciarza, że tak jak mamy dopłacać ludziom do kredytów na dom i pompować hajs w banki, tak tutaj mamy wkładać go do kieszeni lekarskich pazer, zamiast tworzyć jakieś mechanizmy które tę pazerę ukrócają. To chyba jeszcze głupsze od Leninowskiego NEP-u, chociaż trudno Lenina przebić w głupocie. Powiedzieć, że taka sytuacja rodzi patologie to nic nie powiedzieć: już dzisiaj bardzo często jest tak, że idąc do Pandoktora na NFZ dostajemy od niego aluzyjne wskazanie, że bardzo będzie trudno nam pomóc, ale jakbyśmy przyszli po godzinie 18 to on przyjmuje tu prywatnie i wtedy kto wie, kto wie. I to jest legalne, a przynajmniej mieszczące się w tej szarej strefie tego co niby wolno. Nie mam o lekarzach, zwłaszcza tych starszych i doświadczonych dobrego zdania en masse, ale nie ze względu na jakieś uprzedzenia do medycyny, lecz ze względu na niechęć do feudalnych systemów, a z takim mamy w polskiej opiece zdrowotnej do czynienia. Pomijając problemy z traktowaniem pacjentów podmiotowo, znieczulicą i tym podobnymi, bo to są jednak zawsze kwestie subiektywne, lekarze są z reguły niezwykle chciwi i jeśli tylko mogą się na czymś wzbogacić, robią to. Propagandowe hasło Ludwika Dorna z czasów pierwszych rządów PiS, czyli pokaż lekarzu co masz w garażu nie było może najtrafniejszym PRowym ujęciem tego problemu, ale szkoda że już nikt nigdy potem nie potraktował poważnie pewnych zjawisk. Symptomy wychodziły na wierzch przy okazji strajków pielęgniarek i położnych, strajku rezydentów, a jak jeszcze dodać do tego bardzo osobliwą świętojebliwość przejawianą w tym środowisku od połowy lat 90 (ponad 3 tysiące lekarzy podpisało deklarację wiary), coraz bardziej zasadne jest pytanie o to, za co my właściwie mamy płacić, czy to w podatkach czy prywatnie.
Jest to więc dla mnie gównorozwiązanie, które nic nie zmienia. Czy jednak z anarchistycznej perspektywy chciałabym totalnej prywatyzacji i urynkowienia opieki zdrowotnej, skoro w mojej rzeczywistości ma nie być państwa? Nie, raczej nie. Model, który bardziej mi odpowiada polega raczej na uspołecznieniu tej gałęzi zaspokajania ludzkich potrzeb i jakkolwiek uważam państwo i hierarchie za byty zbędne, tak jestem zdania, że jako ludzie jesteśmy w stanie zawrzeć pewną umowę społeczną, zrzucając się – czy to finansowo, czy w inny sposób – na działanie powszechnej opieki nad chorymi. A nawet na pewne nadzwyczajne wynagradzanie osób, które będą się tą opieką zajmować. Nawet bez państwa w naszym własnym interesie jest umówić się co do tego, że każdy z nas chce być zdrowy i nikt z nas nie jest w stu procentach odporny na choroby, ergo musimy dogadać się tak, by taka opieka funkcjonowała sprawnie – ramy tego funkcjonowania już mamy, więc wystarczy po prostu z nich skorzystać. Koniec końców, moja odpowiedź w latarniku to nie zgadzam się.
Państwo powinno zapewnić bezpłatne miejsce w żłobku dla każdego dziecka.
Znów pytanie o państwo, i znów w mojej głowie pojawiają się wykłady. Owszem, w obecnej rzeczywistości, w której wszyscy jesteśmy zmuszeni do pracy najemnej, żyjemy w nuklearnych rodzinach i w tych warunkach musimy wychowywać dzieci, jest to pewnie najlepsze rozwiązanie: skoro państwo domaga się od nas płacenia niemałych podatków na swoją działalność, skoro owo państwo swoi na straży obecnego kapitalistyczno-hierarchicznego porządku, w którym żyjemy po to, by wyrabiać PKB i zyski dla pracodawcy/akcjonariuszy, powinno nam się to chociaż w tym stopniu zrekompensować. Skoro mamy pracować niemal do 70 roku życia, a praca zajmuje nam często 10-12 godzin z dnia, to kwestie takie jak dojazd do niej komunikacją publiczną, czy opłacenie osób które zajmą się naszymi dziećmi w tym czasie zdaje się logiczne.
Jeśli jednak wychodzimy poza całe to tunelowe myślenie i skierujemy się w stronę wyobrażenia lepszego, normalniejszego świata, zauważymy szybko, że żłobki, przedszkola i inne instytucje to tylko outsourcing problemu alienacji doświadczanej przez nas jako pracowników najemnych i objaw życia w społeczeństwie, w którym wybór obowiązuje tylko teoretycznie. Zostawiasz dziecko w żłobku bo musisz robić karierę lub po prostu zarabiać na życie, ew. zostawiasz je dlatego, że twój mąż i tak pewnie nie chciałby się nim zająć, nawet gdyby miał wolne. Nie idzie tu o jakiś powrót do konserwatywnego raju utraconego, w którym kobieta musi siedzieć z dziećmi w domu, ale o coraz częściej podkreślany przez feminizm problem braku przestrzeni do świadomego wyboru ścieżki życiowej, dotyczący nie tylko kobiet. Usilne próby lansowania mody na tradwives to omijanie sedna problemu. Problemem są relacje pracy i życia, model podporządkowujący nasze życie pracy (nieważne czy wyalienowanej czy nie, w tym punkcie klasyczny socjalizm również nie ma nam wiele do zaoferowania) i produktywności, ergo problemem jest brak wolności wyboru i skostniałe wzorce kulturowe które wciąż cedują całą odpowiedzialność za dziecko na kobietę. W rzeczywistości, która marzy się anarchistom, nie gonimy ciągle w piętkę, by spełniać cudze zachcianki (np. tak zwanych pracodawców), lecz organizujemy się wspólnie tak, by lepiej zaspokajać nasze potrzeby, lub też tworzymy własne sieci wsparcia, rodziny z wyboru, w ramach których pomagamy sobie wspólnie. Robimy to jednak w oparciu o inne wartości niż dziś. Uwolnieni od konieczności pracy w sztywnych wymiarach godzinowych i wyrabiania PKB, mamy szansę odrobinę zmienić swoje nastawienie także do spraw związanych z obyczajowością: może pomogą nam w tym więzi sąsiedzkie, dzięki którym będziemy mogły zostawić dziecko z rówieśnikami, lub pod opieką sąsiadów właśnie, odwdzięczając się im tym samym w przyszłości, a może pójdziemy w stronę niewielkich komun, w których dzieci są pod opieką większej grupy dorosłych? Albo zrekonstruujemy instytucję żłobków, tylko sposób ich działania lub motywy stojące za ich zakładaniem będą inne? Potencjalna przyszłość jest zawsze otwarta, a układ społeczny będzie taki, na jaki się zgodzimy.
Szkoły powinny mieć większą swobodę w doborze treści poruszanych w programie nauczania.
Nie rozumiem tego pytania nawet wtedy, kiedy próbuję wejść w głowę politycznego normika. Większą to znaczy jaką? Czy jeśli nauczyciel chce czytać dzieciom z zachwytem Mein Kampf, albo wspomnienia Leona Degrelle’a, powinien móc to robić, nawet jeśli MEN ani zdrowy rozsądek się z tym nie zgadza? Czy może – zakładając jakiś przeciwny wektor – powinny wrócić czasy trójek giertychowskich, cenzurowania listy lektur i odgórnego prikazu tego, jak powinien wyglądać program?
Obecne szkolnictwo wciąż tkwi mocno w duchu XIX-wiecznej pruskiej doktryny, jest niesamowicie skostniałe, przecenia też wpływ edukacji formalnej na poglądy polityczne lub społeczne u dzieci i młodzieży, a od najmłodszych lat staje się dla nas pierwszym doświadczeniem alienacji, w quasi-marksowskim sensie1. Wielu to rozumie i chce to zmieniać. Jednak jak mantrę powtarza się wciąż, że zmiany muszą być systemowe, cokolwiek to znaczy. Bo tak się składa że majstrowanie przy systemach z reguły kończy się tworzeniem nowych systemów, podczas gdy tak naprawdę ważniejsze od technologii administracyjnej powinno być to, jakie wartości przyświecają nauczaniu. Edukacja to niesamowite narzędzie emancypacyjne, o czym dobrze wiedziały dawne elity, którym bardzo zależało na tym, by ich poddani nie umieli nawet czytać. Jednak jeśli to właśnie nie ta emancypacja i idea rozwoju jednostki stoi za całym systemem, jeśli służy on tylko produkcji kolejnych obywateli i przygotowywaniu ich do realiów rynku pracy, to kontrola lub brak kontroli nad programami nauczania stają się tu drugorzędne. Tak jak drugorzędne jest to, czy edukacja będzie państwowa czy prywatna – tu będzie biec jedynie linia sporu o dostępność tej edukacji, jednak niewiele powie to o jej jakości. To, że w czasie hegemonii prawicy i jej ofensywy kulturowej jakaś prywatna elitarna szkoła typu Bednarska może realizować program stojący w kompletnej opozycji do wytycznych z MEN, nie oznacza przecież, że w potencjalnej przyszłości, kiedy wahadło zmian społecznych przechyli się bardziej w lewo, te same instrumenty wolności nie zostaną użyte przez jakąś skrajnie konserwatywną placówkę w celu indoktrynacji młodzieży tym nieszczęsnym Degrellem.
Z dwojga złego wolę większą wolność i decyzyjność, nawet jeśli ma to swoje niemiłe konsekwencje, ale źródło problemu leży dla mnie przede wszystkim we wspomnianych wartościach. Po co nam w ogóle system edukacji, jaką rolę ma pełnić w naszym układzie społecznym i czego chcemy się dowiedzieć, ucząc się w szkole? To pytania sto razy ważniejsze niż doraźny sprzeciw wobec ministra Czarnka który mówi otwarcie, że nie ma czegoś takiego jak autonomia szkół. Zaznaczam więc z wahaniem, że zgadzam się, ale nie jest to dla mnie bardzo ważna kwestia.
Państwo powinno budować mieszkania niskoczynszowe na wynajem.
Problem patomieszkalnictwa, rosnącej bańki spekulacyjnej i tworzenia sztucznego niedoboru w celu pompowania rynku zauważa się dziś niemal wszędzie, od prawa do lewa. Właściwie jedynie osoby mocno powiązane z sektorem branży deweloperskiej oraz jej lobbyści mogą szczerze i z pełnym przekonaniem mówić, że obecna sytuacja jest w porządku i nie trzeba w niej nic zmieniać. Oczywiście jako anarchistce bliższy mi jest model spółdzielczy, którego tradycje, zapoczątkowane u nas przez np. Mielczarskiego, Tołwińskiego czy (ideologicznie) Abramowskiego, przykryła dziś gruba warstwa kurzu, a to, co nazywa się dziś spółdzielniami mieszkaniowymi to nic innego jak miks patologii rodem z PRL z osobliwą logiką polskiego kapitalizmu. Problemem jest jednak to, że te tradycje zostały nam odebrane i zohydzone, choć są skuteczne, co pokazały przykłady zarówno spółdzielni przedwojennych takich jak WSM, jak i liczne inicjatywy zagraniczne. Może to naiwność, ale według mnie w obecnej sytuacji ponowne wejście do gry inicjatyw budownictwa komunalnego ma może szansę odczarować w Polsce myślenie o tzw. zasobie wspólnym, który na razie jest kojarzony… tak jak jest. Bez tego nie ma nawet szans, by w przyszłości myśleć inaczej o inicjatywach takich jak wspólnoty czy spółdzielnie, obudzić znów ducha samoorganizacji która nie ogląda się wiecznie na instytucje gminy i państwa. Do tego potrzeba jednak przede wszystkim zaspokojenia obecnych potrzeb i pokazania, że obecny model kredytu na 35 lat lub spekulacji własnością wykupioną za bezcen nie jest jedyną drogą zapewniania sobie bezpieczeństwa mieszkaniowego. Wiedzą o tym Wiedeńczycy, wiedzą Berlińczycy, wiedzą Szwedzi, ale Polacy po przejściach ostatnich 30 lat zwyczajnie się tego boją i mają prawo. Dlatego uparcie dążą do własności, co nie jest wcale jakimś złym czy irracjonalnym odruchem. Być może zresztą należy się z tym odruchem pogodzić, przynajmniej przejściowo, zamiast pozwalać prawicy, by straszyła nas chochołem przyszłości w której nie będziesz miał nic i będziesz szczęśliwy.
Poza tym jestem pragmatyczką: państwu nie powinno ujść na sucho wieloletnie zaniedbanie istniejącego zasobu! Nie można po ponad 50 latach wyjebki oddać np. starej kamienicy lokatorom i mówić “załóżcie sobie wspólnotę”, kiedy wilgoć dusi a tynk odpada ze ścian. Najpierw rekompensata, potem zabawy w samorządność. Bo to nie lokatorzy są winni temu stanowi rzeczy. A poza tym korzyści z dużego zasobu komunalnego z regulowanym czynszem są oczywiste: zbija stawki rynkowe, daje odpór zachłannym podmiotom prywatnym i zmusza rynek do trzymania się innych standardów budowlanych (o ile oczywiście państwo samo nie zamienia się w patodewelopera, co również znamy z historii lokalnej). Mimo wahań zaznaczam że zgadzam się, i że ta kwestia jest ważna.
Należy podwyższyć podatki dla najlepiej zarabiających osób.
Do elementarza lewic wszelkiej maści weszły postulaty powrotu do lat powojennych, kiedy w całej Europie i Stanach panowały bardzo wysokie stawki podatkowe przy wysokich progach dochodowych. Był to rzeczywiście czas, kiedy te podatki finansowały wiele znakomitych państwowych przedsięwzięć, od budownictwa komunalnego i posiłków w szkołach, przez politykę pełnego zatrudnienia, aż po loty kosmiczne i rozwój wszystkich najważniejszych technologii, na obrocie którymi dorabiają się dziś koncerny prywatne (internet czy ekrany dotykowe to tylko dwa jaskrawe przykłady). Zgadzają się z tym również ekonomiści heterodoksyjni, którym marzy się państwo-kombinat, sprawnie działające przedsiębiorstwo, w którym wszyscy biorą udział w wypracowywaniu dobrobytu, ale jednocześnie nikogo nie zostawia się całkiem na lodzie. Ich logiczne i składne argumenty są zresztą dziś często wykorzystywane przez polityków prawicy, która już od lat przedwojennych często flirtowała z koncepcjami gospodarki stworzonymi przez lewaków. Jarosław Kaczyński zaczytany w Pikettym czy Mazzucatto to tylko jaskrawy obrazek-symbol tej tendencji. Inna sprawa, że podwyżka podatków, dzięki dekadom zanurzenia w prawicowej narracji nawet takich ugrupowań jak Partia Pracy w UK czy Syriza w Grecji, to coś na co politycy reagują z przestrachem. Nikt nie chce się narażać tak zwanym swing voters, wyborcom niezdecydowanym, którzy w obecnym układzie pragną zarówno niskich obciążeń na rzecz państwa, jak i świetnie działających usług publicznych. Ich obrazem z ostatnich dni jest typek klaszczący na iwencie Konfederacji, zwierzający się dziennikarzowi że ważny jest dla niego sprawny transport publiczny. Wyborcy nie są zbyt racjonalni, a lobbing przedsiębiorców sprawia, że każda danina, pomimo tego że żyjemy w systemie de facto degresywnym, spotyka się z histeryczną wręcz reakcją. Przecież wszyscy możemy być kiedyś bogaci, prawda? Lepiej tego nie ruszać.
Choć nie wszyscy zwolennicy tzw. nowoczesnej teorii monetarnej (MMT) chcą wysokich podatków – bo wielu z nich uważa, że to bezsensowne i populistyczne mydlenie oczu, a państwo jest w stanie inwestować jak rynkowy gracz, wykorzystując swoją pozycję eminenta waluty oraz rozsądną kalkulację – osoba o poglądach wolnościowych nie może nie zauważać, że nie można tego przeprowadzić bez odebrania rozmaitych wolności obywatelom, a przynajmniej bez ich ograniczenia. Jeśli bowiem państwo, z podwyżkami podatków czy bez niego, ma się stać megakombinatem, gwarantującym nam zatrudnienie w rozmaitych społecznie pożytecznych sektorach lub po prostu wielkim namiotem rozpostartym nad wszystkimi, którzy potrzebują jego opieki (bo filozofie to rurzne som), to z całą pewnością będzie dążyć do ograniczania naszej własnej inicjatywy i odśrodkowych sił, mogących zaburzyć tę delikatną równowagę. W dodatku nasze pole działania będzie ograniczone, bo przecież jako beneficjenci tegoż państwa, nie będziemy mogli otwarcie się przeciw niemu buntować bez narażania się na takie czy inne represje. Chcesz zająć pustostan który się marnuje i założyć skłot, który służy jako schronienie np. dla ofiar przemocy i centrum kultury? Ale po co, są instytucje od tego. Rękami służb wyjaśnimy ci, że życie poza państwem nie jest dozwolone. I to wszystko pod rządami lewicy.
To, że progresywne podatki mogą pomóc w utrzymywaniu gospodarki w pewnym zdrowiu, stymulować inwestycje zamiast zachęcać do chomikowania kapitału, jest raczej pewne i historia pokazuje że tacy myśliciele jak Kalecki czy Keynes mieli w tym jakąś rację. Ale czy fakt, że Elon Musk zapłaci miliony dolarów więcej, rzeczywiście pomoże w spłaszczeniu nierówności społecznych? Nie. To może zrobić albo skuteczna polityka monetarna i gospodarcza państwa (w wizji tych od MMT), albo skuteczna samoorganizacja społeczna i pomoc wzajemna na poziomie horyzontalnym, bez oglądania się na instytucje (od razu zaznaczam, że to nie to samo co filantropia i słynne organizacje charytatywne do których wciąż odsyłają biednych libertarianie). Wysokie podatki dla milionerów mają raczej utrzymać ten system na chodzie i pełnić funkcję wychowawczą. W latach Zimnej Wojny były one źródłem pieniędzy na duże projekty, których celem było utwierdzenie mieszkańców Zachodu w przekonaniu, że nie muszą przechodzić na stronę sowieckich komunistów, bo ich własne kraje również potrafią zapewnić im dobrobyt i udowodnić swoją wyższość nad Blokiem Wschodnim. Od kiedy takie ryzyko przestało być realne, przez świat przetoczyła się fala deregulacji. Obecnie powrót do tamtej rzeczywistości nie jest raczej możliwy. Same wysokie podatki nic nie rozwiążą, choć z pewnością ucieszą nas łzy bogaczy, którzy znów będą stękać, że karze się ich za ciężką pracę. Pewien sens ma za to opodatkowanie kapitału i spadków.
Mimo wszystko jestem małostkową pindą i nie chcę, by bogacze nie musieli się starać. Ostatecznie wybieram więc, że nie mam zdania. I że to jest dla mnie ważne.
Należy wprowadzić możliwość przejścia na wcześniejszą emeryturę dla osób, które przepracowały określoną liczbę lat, niezależnie od ich wieku.
Emerytury istnieją głównie dlatego, że nasze życie jest związane z przymusową (de facto) pracą najemną, do której w pewnym momencie życia przestajemy się nadawać, a głupio nas tak po prostu zabijać po ukończeniu 60 roku życia, bo kto wtedy dobrowolnie wpakuje się w ten kierat?
Bardziej swobodny układ społeczny, który moglibyśmy zbudować sami własnymi rękami, a który nie zmusza nas do życia w tak sztywnych ramach jak “edukacja → praca → emerytura”, bo dopuszcza renegocjowalność i elastyczność form życia, nie widnieje jak na razie na horyzoncie. A jednak bez wykoncypowania go i bez dążeń do globalnych zmian, w obliczu obecnych trendów demograficznych w tzw. krajach pierwszego i drugiego świata czeka nas prawdopodobnie kolaps systemu solidarnościowego wymyślonego jeszcze przez Bismarcka. Na moją emeryturę z ZUS nie będzie miał już kto pracować. Zresztą jako ofiara genialnego pomysłu liberałów wypychającego nas na umowy śmieciowe mam przynajmniej kilkuletnią składkową lukę, co w teorii nie powinno mieć znaczenia, bo to przecież nie ja odkładam pieniądze na swoją starość, a jednak znaczenie ma, bo ktoś tak wykminił model matematyczny.
Alternatywą ma być oferowana mi przez polityków emerytura stażowa. Przepracowałam X lat i dostaję, nieważne czy weszłam już w fazę pieluch i ślinienia się. Tylko co zmienia ten pomysł sam w sobie? Nadal mam dziurę czasową w płaceniu składek, nadal moja emerytura będzie zależna od przyszłej demografii, o ile do tego czasu przetrwamy w ogóle jako cywilizacja. Nawet gdyby jutro udało się wywrócić stolik i doprowadzić do obalenia państwa, trzeba by pewnie w jakiś sposób zrekompensować szkody osobom, które całe życie spędziły w tym systemie, zaiwaniały i grzecznie łożyły na ZUS. Nawet hardkorowi libertarianie się z tym zgadzają, chociaż ich jedynym remedium jest oczywiście prywatyzacja systemu, co nie zadziałało jeszcze nigdy i nigdzie.
Odkładając mój anarchizm na bok, emerytura stażowa nijak mnie nie urządza. W obliczu kryzysu przed którym staną państwa, konieczna stanie się jakaś dywidenda społeczna w rodzaju emerytury obywatelskiej, albo podobne rozwiązanie. Zaznaczam więc że nie zgadzam się, i dodaję, że moja niezgoda nie jest bardzo istotna.
Należy zliberalizować prawo aborcyjne.
Wreszcie jakiś konkret, na który można zwięźle odpowiedzieć. Tak, należy. A nawet nie tyle zliberalizować, co zwyczajnie je znieść i traktować aborcję jak każdy zabieg medyczny. Tak samo jak kwestię korekty płci i tym podobne sprawy, które nie powinny obchodzić nikogo, poza osobą zainteresowaną. Zgadzam się.
Wszyscy przedsiębiorcy powinni płacić składkę zdrowotną tej samej wysokości niezależnie od dochodu.
Szczerze? Mam to w rzyci. To, czy składka będzie zryczałtowana, czy progresywna, samo w sobie odciśnie pewnie dość niewielkie piętno na tym, jak dostępna będzie dla nas opieka zdrowotna. Rozumiem jednak że chodzi tu zarówno o podlizywanie się pciembiorcom, jak i o możliwość hukania na pracownika: wiesz, jak składka będzie niższa to dostaniesz więcej netto. Tyle że nie dostaniesz i dobrze o tym wiesz. Problemem jest jednak faktycznie taka reforma opieki zdrowotnej i poprawa jej wizerunku, żeby tego typu propaganda o niskich składkach nie trafiała na podatny grunt. Więc niby mam w rzyci, ale niech płacą więcej, bo nie zbiednieją od tego. Wszelkie pomysły typu “podatek liniowy” czy “liniowa składka” budzą we mnie komunistkę. Nie zgadzam się.
Wynik każdego referendum ogólnokrajowego powinien być wiążący niezależnie od frekwencji.
Referenda w systemie demokracji parlamentarnej to kpina z demokracji jako takiej, choć bywają czasem użytecznym narzędziem w walce o konkretne sprawy. Nie wierzę jednak w możliwość realnego wyegzekwowania decyzji na rządzących. Możemy wpisać do prawa, że wynik ma być wiążący, ale ostatnie słowo zawsze ma władza. Dlatego pięknoduchowstwo Kukiza mam głęboko gdzieś. Referenda ogólnokrajowe to nie są narzędzia demokracji bezpośredniej, a aż strach pomyśleć o tym co będzie, gdy jakaś grupa fanatyków zgłosi jako pomysł referendalny coś, co jednoznacznie ogranicza prawa człowieka, a potem będzie trzeba to wprowadzić. Mimo że głosowało jakieś 10%, bo reszta po prostu zbojkotowała rzecz. Wszelkie plebiscyty, zastępujące realne negocjacje społeczne i oddolny nacisk, stają się po pewnym czasie tylko częścią technologii władzy, którą ta uczy się wykorzystywać do swoich zadań. Brałam kiedyś udział w kampanii wspierającej lokalną inicjatywę uchwałodawczą – udało się doprowadzić do tego, że po zebraniu X podpisów lokalny samorząd weźmie daną uchwałę obywatelską na warsztat. I co? Po latach ludzie praktycznie z tego narzędzia nie korzystają. Nie dlatego, że są jacyś strasznie durni i niedojrzali do demokracji. Myślę że raczej dlatego, że zdają sobie sprawę, że nic to nie zmienia i do niczego władzy nie obliguje; owa władza zresztą odrzuciła kilka takich projektów jako niezgodnych z prawem). Pomysł przedstawiony w pytaniu jest nieskuteczny i niebezpieczny. Nie zgadzam się.
Polska powinna przyjąć rozwiązania dotyczące relokacji migrantów przyjęte przez Unię Europejską.
Pytanie pod burzę w szklance wody rozkręcaną przez prawicę. Migracje były, są i będą, a w obliczu kryzysu klimatycznego będą się nasilać, wystawiając kraje tzw. bogatej Północy na próbę człowieczeństwa, którą te prawdopodobnie obleją. Sam fakt, że taki mechanizm istnieje na płaszczyźnie administracyjnej Wspólnoty, pokazuje że ludzie z obcych krajów stali się gorącym kartoflem, którego obywatele i politycy nie chcą u siebie, więc będą go przerzucać z rąk do rąk. Jest to infantylne i durne, ale niczego więcej po władzy nie należy się spodziewać. Problem jest złożony i wielowątkowy, ale tak naprawdę, z egoistycznego punktu widzenia osoby mieszkającej w Polsce, nie ma nawet specjalnego powodu żeby całego tego mechanizmu się bać. Nawet jeśli jesteś ksenofobem. Mechanizm bowiem w swoim obecnym kształcie nie zmienia dla Polski nic, nie obciąża jej ani dodatkowymi kwotami uchodźców, ani opłatami za ich nieprzyjmowanie, bo już dawno wynegocjowano warunki które biorą pod uwagę skali presji uchodźczej z Ukrainy, przed którą stajemy. Ergo zgadzam się.
Należy wzmocnić niezależność władzy sądowniczej od parlamentu i rządu.
Nie będę udawać ekspertki od sądów i prokuratur. Wiadomo, że jeszcze większa centralizacja władzy w niczym nie pomaga, więc nawet taka przeciwwaga zdaje się być mniejszym złem. Na obecnej sytuacji skorzystało też wielu moich aktywistycznych przyjaciół, których sądy zaskakująco często uniewinniały na złość władzy. Mam jednak pamięć sięgającą dalej niż kilka lat wstecz i wiem dobrze, co te same sądy potrafiły orzekać w sprawach tych samych ludzi, kiedy rządziła opcja liberalna. Sama idea systemu sądowniczego zasługuje na bardziej rozbudowaną krytykę, do której nie mam kompetencji. Tym niemniej większy zamordyzm jest zawsze gorszy od zamordyzmu mniejszego, więc niech będzie że się zgadzam. Żaden parlament nie uratuje mnie od złej decyzji sądu.
Udział wydatków na obronność w PKB Polski powinien być dalej zwiększany.
Nie. Nie i już. Nie idzie już o cały ten naiwny pacyfizm i przekonanie, że można się obyć bez wojska (ja tylko przypomnę że Durruti też był anarchistą…), ale nawet w obecnym porządku, nawet przy całej świadomości zagrożenia ze strony Rosji, pakowanie pieniążków do woreczka producentów uzbrojenia niewiele da. Jeśli już koniecznie chcemy bawić się w ten durny festiwal kresek na mapie i rytuały związane z trepami w mundurach, to inwestujmy lepiej w to, co jest, bo pieniędzy wcale nie jest mało. Po prostu armia od lat skupia się na jakichś spektakularnych zakupach rozmaitej zachodniej wunderwaffe, często kupowanej w oderwaniu od całych złożonych systemów, w której ta musi być zanurzona. Zamiast tego powinna raczej udoskonalać systemy szkolenia (co zresztą ułatwia NATO), ostro walczyć z korupcją w strukturach trepowych i tworzyć na miejscu całą infrastrukturę logistyczno-naprawczą dla tego cudownego sprzętu, który często można policzyć na palcach jednej ręki. Samo dawanie tym patałachom większej forsy sprawi tylko, że będą stawiać kolejne wioski potiomkinowskie z wyspowo rozmieszczonej zagranicznej technologii. Poza tym jestem cynicznego zdania, że skoro NATO tak bardzo zależy, żeby trzymać kraje Europy Środkowej w swoich strukturach (a w tej chwili zależy, bo bez tego np. pomoc Ukrainie byłaby niemal niemożliwa) to niech NATO płaci i pomaga dostosować wszystkie te zabawki do obecnych realiów. A jeśli ludzie sami nie chcą bawić się w żołnierzyki z różnych powodów, to tylko jasny sygnał, że zwyczajnie nie będzie im się chciało umierać za kreski na mapie i żadne państwo zmuszać ich do tego nie powinno – czy to poprzez obowiązkowy pobór, czy to wprowadzanie stanów wojennych i polowanie na dezerterów. Nie zgadzam się.
Należy zwiększyć kompetencje samorządów lokalnych kosztem rządu centralnego.
Półśrodek w postaci wyborów lokalnych i samorządów terytorialnych jest czasem wskazywany przez niektórych anarchistów jako pewna próba stworzenia odśrodkowej przeciwwagi dla “większego” układu politycznego. Ta filozofia zauważa, że bardzo często władze lokalne potrafią być mimo wszystko bliżej ludzi i ich problemów, że nacisk na nie jest prostszy niż na władze centralne i że bardzo często lokalne układy czy komitety nie są zdalnie sterowane przez swoje centrale, a czasem nawet nie wywodzą się z dominujących układów politycznych.
Niestety po pierwsze, to ostatnie nie zawsze jest to prawdą i w wielu samorządach oglądamy kolejną odsłonę tych samych walk, tylko w skali mikro. Po drugie, nawet gdy jest to prawdą i faktycznie mamy do czynienia z ludźmi stąd, nie można nie zauważyć, że stan pewnej świadomości demokratycznej na poziomie zwłaszcza małych gmin jest niski, co ułatwia włodarzom manipulację opinią publiczną, mydlenie oczu inwestycjami i brutalne gaszenie społecznego sprzeciwu nawet bez użycia policyjnej siły. Jestem z takiego miejsca i mieszkam w nim, wiem aż za dobrze jak trudną przepychanką potrafi być walka z małą władzą, kiedy śmiesz się z nią nie zgadzać. Kapitał społeczny jest tu często niski, kultura protestu słabo wykształcona, za to w ciągu ostatnich 10 lat wykształcił się tu osobliwy post-feudalny odruch, nakazujący doceniać lokalne władze, bo burmistrz widać że dużo robi i jest lepiej niż kiedyś. To “dużo robi” wynika przede wszystkim z unijnej kasy, która buduje na wsi przystanki autobusowe i remontuje chodniki, a także z wysokiego współczynnika uzależnienia mieszkańców od miejsc pracy w lokalnej administracji – niemal każdy ma w rodzinie “kogoś w urzędzie” lub spółce miejskiej, co tworzy oczywistą i patologiczną zależność. W efekcie bardzo niemile widziany jest sprzeciw wobec decyzji samorządu, zwłaszcza kiedy ten samorząd twierdzi, że czyni misję cywilizacyjną, stawiając np. ogromne kurniki przemysłowe tuż obok zabudowań jednorodzinnych i lokalnej rzeki. Owszem, częściej zdarzają się bezpośrednie rozmowy z mieszkańcami, podczas których ci mają szansę w ogóle się wypowiedzieć (coś nie do pomyślenia w Sejmie czy Senacie), ale ich argumenty są w okrutny wręcz sposób butowane przez władzę: na porządku dziennym jest upupianie dyskutantów, zawstydzanie ich brakiem wiedzy o szczegółach technicznych, których przecież nikt nie miał szans poznać, przerywanie im, bagatelizowanie ich głosów i tak dalej. A to wszystko często przy wsparciu dyżurnych klaskaczy, czyli skoligaconych z lokalnym układem mieszkańców, którzy chcą przede wszystkim żeby spokój tu był i żeby nie było awantur. Najśmieszniejsi są młodzi samorządowcy narzekający na hejt w mediach społecznościowych ile razy spotka ich krytyka.
Polityka w dużych miastach nie różni się zaś zbytnio od polityki ogólnokrajowej, co udowadniają wieloletnie przepychanki rozmaitych ruchów miejskich z włodarzami którzy Wiedzą Lepiej. Koniec końców zmiana kompetencji dla samorządów niewiele tu zmieni, bo i tak jesteśmy skazani na łaskę władzy, a w rozdrobnieniu jeszcze łatwiej z nami walczyć i sekować nasze opinie. Korzyścią płynącą z większego zakresu usamorządowienia jest zaś to, że mimo wszystko nasze głosy o wiele szybciej docierają do władz, i że jeśli zgłaszamy postulat który jest mało kontrowersyjny politycznie, a ma niezłe implikacje praktyczne, jest spora szansa, że ktoś wysłucha nas od ręki i wdroży to w życie. Sama mam za sobą oba doświadczenia. Żeby nie było że jestem marudą przywołam np. udane wdrożenie projektu finansowania in vitro w Łodzi – jednak rzetelność każe mi przypomnieć, że działanie ma podłoże polityczne i jest graniem pod ogromny elektorat, który w tym mieście mają liberałowie. Mimo wszystko dobrze że jest.
Jednak sam rozrost kompetencji samorządu nie daje zbyt wiele, jeśli nie idzie za tym finansowanie: w Polsce nie ma systemu regionalno-landowego, wpływy z lokalnych podatków w niewielkim stopniu zasilają budżety JST, a fakt, że lokalna władza nie jest emitentem waluty ani obligacji, powoduje że każda pożyczka obciąża de facto konta mieszkańców, albo przynajmniej odbija się na ich poziomie życia. Władza centralna tak czy owak zachowuje więc wpływ na władze lokalne, bo może po prostu wziąć je głodem. Najchętniej odpowiedziałabym na to pytanie trudno powiedzieć, ale uczciwie to po prostu nie mam zdania.
Polska powinna odejść od wydobycia węgla nie później niż w 2040 roku.
Wreszcie trudne się nie wylosowało. No powinna, a naprodukowałam się już trochę wcześniej o cenach energii i tak dalej, więc właściwie nie mam tu wiele do dodania. To nie tylko kwestia planety, ekologii i tak dalej, to też kwestia tego, że węgiel to koszmarnie droga zabawka, zwłaszcza w rękach coraz bardziej nienasyconych holdingów, które wciąż zwiększają cenę wydobycia. Zaś poszukiwanie jakkolwiek stabilnych i czystych nowych źródeł energii powinno być w tym momencie serio priorytetem ludzkości jako takiej, ale z oczywistych względów nie jest. Atom ma swoje zalety techniczne, ale trudno być do niego w stu procentach przekonanym głównie ze względu na idącą za nim utratę autonomii energetycznej i oddanie się we wpływy koncernów związanych z sektorem zbrojeniowym i interesami bardzo dużych globalnych graczy (państwowcowi to nie przeszkadza, anarchiście tak). Tym niemniej im wcześniej węgiel pójdzie weg, tym lepiej. Sama muszę palić tym gównem w domu, bo nie stać mnie na wymianę źródła ciepła i uwierzcie mi, nie jest to nic przyjemnego.
Polska powinna doprowadzić do zablokowania importu zboża z Ukrainy.
Nie będę odkrywcza – nacjonalistyczna wojenka polityków z obu krajów, myślących głównie o interesie ekonomicznym “swoich” bogatych przedsiębiorców rolnych niezbyt mnie grzeje. Temat jednak zdaje się wygasać, bo kiedy chłopcy pokazali sobie już muskuły, zabrali się do szukania rozwiązań. Absolutnie popieram Ukrainę w wojnie przeciwko Rosji ze względów humanitarnych i czysto ludzkich, mam jednak absolutnie w nosie interesy tamtejszych oligarchów i ich przedstawiciela politycznego w osobie Denisa Szmyhala, premiera Ukrainy. Nie chcę kompletnej destabilizacji i tak słabego rolnictwa tutaj i idiotycznej walki cenowej, choć jestem świadoma jak wiele cynizmu i roszczeniowości jest w postawie polskich producentów żarła. Zboże ukraińskie powinno poza tym trafiać do krajów takich jak Tunezja (jeden z większych importerów tego towaru), gdzie kryzys gospodarczy i braki żywnościowe windują do władzy tamtejszych nacjonalistów, skutkując w prześladowaniu czarnoskórej mniejszości i imigrantów napływających z Sahelu, co oczywiście “przerzuca” ten problem dalej do Europy.
Wartości chrześcijańskie powinny być podstawą polityki społecznej państwa.
Wszyscy dobrze wiemy, że to pytanie-pułapka, że prawica uwielbia powtarzać, jak to świecka etyka jest również często zbieżna z chrześcijańskim zestawem wartości, że nie trzeba być wierzącym, by chcieć oprzeć na tym fundament państwa, i tak dalej. I wiemy dobrze że to manipulacja, której celem jest przepchnięcie przez to ucho igielne jaskrawych, fundamentalistycznych przepisów, bo skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B. Z historyczno-antropologicznego punktu widzenia nie jest to zresztą prawdą, że chrześcijaństwo wynalazło rozmaite zasady moralne czy etyczne i zaszczepiło je w “barbarzyńskiej Europie”. Owszem, było filozofią atrakcyjną dla ludów nękanych gwałtownością epoki wodzów wczesnego średniowiecza i schyłku starożytności, jednak nie było unikalne. Filozofie bliskie temu, co dzisiaj nazywamy chrześcijańskim humanizmem pojawiały się niezależnie od siebie w wielu regionach świata, a my, jako ludzie, jesteśmy po prostu zdolni do wytworzenia takich zbiorów zasad, które nas nie krzywdzą.
Można tu przewrotnie zinterpretować myśl egoisty Maxa Stirnera tak, że ludzie są w stanie tworzyć własną moralność wiedzeni własnym, dobrze pojętym interesem, zrzeszając się w dobrowolne struktury, związane właśnie owym interesem i wartościami. Jednak nie samym Stirnerem człowiek żyje i wiemy tez, że za takimi zachowaniami zwykle wędrują odruchy społeczne, sprzyjające wykuciu się zasad, które bardziej nam pasują i nie muszą nas krzywdzić. Mamy dziś cały wszechświat etyk do wyboru, sami możemy zdecydować, gdzie mamy iść. Możemy z powodzeniem zrzucić tego garba.
Chociaż jest coś, co z wartości chrześcijańskich bym sobie zostawiła i jest to Mt 18:9. Oczywiście w kontekście kultury gwałtu i pierdolenia o tym, że faceci są wzrokowcami.
Należy ograniczyć finansowanie mediów publicznych z budżetu państwa.
Fajny półśrodek. Zakładamy, że dalej może rządzić opcja której nie lubimy, więc po prostu odetnijmy jej hajs? Przecież władza w każdej chwili może zrobić przekręt i przekazać go w inny sposób, co już zresztą uczyniła. A może to krok w stronę prywatyzacji? Tylko w takim razie udział w tej prywatnej spółce zatrzyma ta ekipa, która prywatyzacji dokona, i tak jak swojego czasu polscy liberałowie położyli łapę na Agorze, a prawica na RSW “Prasa-Książka-Ruch”, tak tutaj możemy mieć po prostu dużą prywatną prawicową telewizję. I co to w sumie zmieni? To, że będziemy oglądać więcej reklam w trakcie filmów i transmisji sportowych?
Jeśli idzie o media to kolejna rzecz, z którą autorytarna z natury władza oraz tzw. opozycja sobie nie radzi, i to nie tylko w Polsce. Ten sam problem jest w Turcji, we Francji, a Wielka Brytania i jej niesamowity wręcz i wyjątkowy model w jakim funkcjonuje BBC jest niezwykłym wyjątkiem. Tam udało się stworzyć ten typ kultury politycznej, w którym telewizja nie jest łupem władzy, ba – owa władza ma marginalny wpływ na tejże telewizji funkcjonowanie. Ale BBC finansuje się z abonamentu, który płaci ponad 90% Brytyjczyków, zaś w Polsce swojego czasu do celowego niepłacenia haraczu na telewizję polską nawoływał sam Tusk. Abonament jest czymś, co płacą frajerzy, ew. ci, którzy nieopatrznie zdradzili się przed Pocztą czy kontrolerami. Brytyjczycy mają również bardzo niską tolerancję na ewidentną propagandę oraz na zagrywki, które w Polsce przechodzą bez echa i są traktowane jak coś normalnego – tu przez 30 lat przywykliśmy, że kto bierze władzę, bierze TVP i już, tam nie jest to aż tak proste. Skoro jednak nie potrafimy własnymi decyzjami wymusić na rządzących lepszej jakości programów w publicznej telewizji, a wręcz pozwoliliśmy im zrobić z niej medium przypominające momentami Chosŏn Chung’ang z Lepszej Korei, to do kogo mamy mieć pretensje?
A samo obcięcie funduszy to przecież nic innego jak zablokowanie w przyszłości opcji na to, by TVP nadawało te słynne programy misyjne, które ponoć się nie opłacają, a grała więcej chałtury która się sprzedaje. Więc co mam powiedzieć? Nie zgadzam się, łamane przez nie wiem?
Należy ograniczyć uprawnienia służb specjalnych w zakresie śledzenia aktywności obywateli w Internecie.
Na koniec trafiło się proste. Tak, oczywiście że należy. Ale nie tylko w tym zakresie. Należy ograniczyć uprawnienia służb w ogóle. Nie tylko specjalnych i nie tylko w zakresie śledzenia. Doświadczenie Polski i świata pokazuje, że narzędzia te z reguły niemal nigdy nie są kierowane w stronę profilaktyki przestępczości czy jej zwalczania, są za to genialnym źródłem wszelkiego rodzaju haków i wiedzy sprzyjającej represjom. W tym miejscu musicie wybaczyć mi naiwny idealizm i stronniczość, ale nie będę popierać narzędzi używanych przeciwko mojemu środowisku co najmniej od 200 lat.
No i tyle. Wypełnianie i komentowanie tego zmęczyło mnie bardziej, niż myślałam. A w efekcie, przez wybór zbyt wielu opcji nie mam zdania, Latarnik zaliczył mi zapewne odpowiedzi “zdecydowane”, co doprowadziło go do logicznej konkluzji, że moją partią wyboru jest zarówno Lewica, jak i PO. Odpowiedź pośrednia była wybierana tylko przez nieliczne komitety (z reguły PiS i Trzecią Drogę) i to zalewie w 3-4 pytaniach.
Gdyby test był uczciwy, musiałby powiedzieć: “W tym kraju nie ma partii dla osób z twoim światopoglądem” i miałby rację. Może napiszę kiedyś tekst o tym, co sądzę o polskiej lewicy, jednak wydaje mi się że to trochę kopanie leżącego.
Według Fromma, który opisał zjawisko marksowskiej alienacji dla potrzeb psychologii, wyalienowana jednostka Nie doświadcza siebie samej jako ośrodka świata, jako twórcy własnych czynów, lecz jej czyny i ich skutki zaczynają nad nią panować, jest im posłuszna lub może nawet je wielbić. Osoba wyalienowana nie ma kontaktu z samą sobą, tak jak nie ma kontaktu z nikim innym. Siebie i innych doświadcza tak, jak doświadcza rzeczy: za pośrednictwem zmysłów i zdrowego rozsądku, ale jednocześnie bez produktywnej więzi z samą sobą i ze światem zewnętrznym [Zdrowe Społeczeństwo, Kraków 2012, s. 120].
Należy podkreślić, że u Fromma materialistyczna koncepcja samego Marksa (który definiował alienację jako odcięcie pracownika od owoców jego pracy z racji na obowiązujący model stosunków produkcji w kapitalizmie) przeradza się w koncepcję duchową i etyczną. W młodym Marksie Fromm widzi kogoś, kto nie tylko protestuje przeciwko rosnącej sile klasy burżuazyjnej, ale przede wszystkim kogoś kto ubolewa nad tym, jak kapitalizm niszczy osobowość ludzką, jej dążenia i nadzieje, wypełniając ją fałszywą treścią ideologiczną i wciągając w repetytywny cykl bezsensownego życia. Życia, w którym - odnosząc się do np. systemu edukacji - żyje się, by wypełniać wolę innych, tak jak marksowski robotnik pracował przede wszystkim na zysk fabrykanta.
Uczniowie w szkołach są częścią systemu, którzy rozmaici neomarksiści nazywają często fabryką wiedzy, (lub dosadniej fabryką martwej wiedzy): praca, którą wkładają w uczenie się narzuconych rzeczy, służy nie tyle ich osobistym korzyściom i rozwojowi, co wywindowaniu szkoły w odpowiednich rankingach zdawalności krajowych egzaminów i zatrudnialności absolwentów. Nie idzie więc nawet o przygotowanie uczniów do realiów rynku pracy, co o bardzo wczesne oswojenie nas z faktem, że jesteśmy jedynie narzędziami w cudzych rękach, a każda ekstrawagancja wprowadzana przez nauczycieli chcących znaleźć luki w tym systemie, jest traktowana jako czynnik zaniżający wskaźniki.