Seria osadzona “w odległej galaktyce” od zawsze niosła z sobą komentarz polityczny. Dwie kolejne trylogie, a także masa produkcji pobocznych, kontynuowała, a wręcz wzmacniała tę tendencję, wysuwając ją nierzadko na główny plan względem czysto moralnych rozterek bohaterów kosmicznej baśni. Jednak ta franczyza była i jest czymś więcej niż tylko ilustracją bieżących problemów – w rzeczywistości mierzy się z dość fundamentalnym zestawem pytań, nurtujących liberalny nurt polityki, w bezlitosny sposób obnażając jego słabe punkty.
Wypada zacząć od rzeczy banalnej: każda duża amerykańska produkcja filmowa, angażująca spore budżety bogatych inwestorów, musi iść z pewnym duchem w sensie społecznym. Dzieła tego formatu są zawsze pewnym obrazem stanu kultury w czasie, niezależnie od tego czy jest to stan rzeczywisty czy postulowany.1 Nie wchodząc w niuanse, rozumiemy to dość intuicyjnie: np. filmy Walta Disneya okrajały pełne okrucieństwa baśni Braci Grimm, by rzekomo przystosować je do percepcji dzieci dorastających w latach 30. i 40. XX wieku, podczas gdy liczne treści skierowane do tej grupy w wieku XIX (jak np. wierszyki dydaktyczne) kipiały wręcz sadyzmem. Zmieniła się kultura, zmieniło się postulatywne podejście do wartości.
Dziś z kolei nikt z szefostwa tej firmy nie wznowiłby filmu Song of the South, bo istnieje ryzyko że powszechna wrażliwość raczej nie zaakceptowałaby subtelnego rasizmu i kontrowersyjnej dziś nostalgii za Południem (nawet mimo dość pozytywnej, choć nie bezkrytycznej recepcji obrazu wśród Czarnych w momencie premiery). Disney postanowił schować wręcz ten film przed publicznością w USA, traktując go jako rzecz wstydliwą, co dziś przez wielu Czarnych jest odbierane jako akt niezwykłej hipokryzji: Whoopie Goldberg nawoływała wręcz, by wydać jego nową edycję w Stanach i wznowić dyskusję o tym, “czym to dzieło jest, skąd się wzięło i dlaczego powstało”. Podobnie domagała się przywrócenia słynnej sceny z trzema krukami z Dumbo, o potężnie rasistowskim wydźwięku (dubbingowanej przez białego aktora) – chce bowiem, by dzisiejsi widzowie mogli zrozumieć, jaka jest historia amerykańskiej kultury, w której tuż obok radosnej, nostalgicznej piosenki o słoniu możemy znaleźć obraz złodziejskiego, podstępnego ptaka o imieniu Jim Crow [sic!].
Ale tego typu głosy nie mają większego wpływu na mainstream, tak jak nie miały na niego przez lata wpływu głosy środowisk feministycznych, by skończyć z seksualizacją i uprzedmiotowieniem postaci kobiecych w kinie; skończyło się to dopiero, gdy odkryto, że kobiety również stanowią sporą część widowni filmów robionych dotąd z myślą o mężczyznach. Macherzy popkultury nie tworzą jej po to, by odbijać społeczne żądania czy sympatie, lecz by przedstawić pewien uśredniony obraz kultury, który odzwierciedla pragnienia przeciętnego widza. Nieistotne jest, że tego typu widz właściwie nie istnieje, bo większość z nas żywi jakiegoś rodzaju przekonania i uprzedzenia, często zresztą niespójne. Idzie o to, jaki widz chętniej wydaje pieniądze. Reprezentacja mniejszości etnicznych czy seksualnych w dzisiejszym kinie jest również wyrazem kalkulacji ekonomicznej, a nie wynikiem nacisków jakichkolwiek grup: kiedy lata temu powstał pierwszy projekt scenariusza Czarnej Pantery, szefostwo Marvela uwaliło go z całą stanowczością. Dopiero kiedy okazało się, że na tego typu treść jest zapotrzebowanie i można ją sprzedać, projekt wykopano z szafy. Typowy dla prawicy zarzut o to, że kultura masowa była lub jest jakimś zakładnikiem różnego typu środowisk lub wręcz narzędziem nacisku sekretnej lewackiej agendy jest więc absurdalny.
Trzeba to podkreślić raz jeszcze: Fabryka Snów to nie koncert życzeń. To wynik kompromisu między ambicjami twórców, a ich wolą podporządkowania się logice tabelek w Excelu (czy tabelki zawsze mówią prawdę, to rzecz drugorzędna dla każdego kto kiedyś pracował w korpo). Jeśli zaś kino wydaje się czasem bardziej sprzyjać wartościom wyznawanym przez liberałów i umiarkowaną lewicę, to jest to jedynie wynikiem tego, że społeczeństwo – także amerykańskie – nie jest wcale tak konserwatywne, jak chcieliby tego Republikanie, a utalentowanych twórców, zdolnych poruszać masy swoimi dziełami na tak zwanej prawicy nie ma wcale zbyt wielu.2 Nie jest więc dziwnym, że film George’a Lucasa, który pojawił się w 1977 roku wyrastał bezpośrednio ze wspomnianego ducha, z pewnej nieuchwytnej, bo oczywistej dla ludzi zanurzonych w danej kulturze i danym momencie historycznym, aury.
Skoro ustaliliśmy już oczywiste, warto pochylić się nad tym jaki jest ten przeciętny i uśredniony obraz stanu kultury politycznej w świecie Gwiezdnych Wojen i co ten obraz mówi o naszych własnych dążeniach w XX i XXI wieku.
Wyjaśnię tylko krótko, czemu to właśnie polityka stała się główną bohaterką tego tekstu. Nie chcę zajmować się futurologią i sprawami technologicznymi – o tym napisała ciekawie np. Aleksandra Przegalińska w Dwutygodniku. Nie interesuje mnie też tutaj baśniowa warstwa uniwersum, opatulona w osobliwą amerykańską mutację filozofii bliskowschodniej, bo cała historia nie odbiega w istocie od kanonu opowieści scharakteryzowanej przed laty przez Josepha Campbella. Saga nie odsłania też między wierszami zbyt oryginalnych insightów dotyczących kultury, czy relacji międzyludzkich. Za to kwestie związane z polityką (tą parlamentarną i tą, która jest wynikiem aktywności społecznej) są wręcz “przewodnim kontrapunktem” serii: odbijają i uzupełniają to, co stanowi powierzchowną warstwę kosmicznej mydlanej opery, pozostając jednocześnie w pewnej harmonii z całą linią opowieści. Stąd to, może dziwne, określenie: kontrapunkt w muzyce jest przecież sposobem na wzbogacenie i urozmaicenie tego, co dzieje się w głównej linii melodycznej. To, że nie zawsze się w niego uważnie wsłuchujemy, nie oznacza że go tam nie ma i że nie jest szalenie ważny. W tym przypadku kontrapunkt wybija się wręcz na niepodległość.
Uciekając od typowej dla popkulturowych esejów formuły, w której relacjonowanie treści ma prymat nad jej analizą, zakładam milcząco, że kieruję ten tekst do osób, które obejrzały przynajmniej dziewięć głównych epizodów i choć jedną produkcję poboczną ze świata Star Wars. Od czasu do czasu będę odnosić się do seriali z uniwersum, zarówno tych z epoki Disneya, jak i z czasów “animowanego Lucasfilmu”, jednak z założenia pomijam tu większość dzieł należących do Extended Universe, i to niezależnie od tego, czy są one “kanoniczne” czy nie. Czynnikiem, który ma tu znaczenie, jest wpływ danego dzieła na masową wyobraźnię, o czym nie można mówić w przypadku relatywnie niszowych powieści czy komiksów. Interesują mnie też kontynuacje lub dekonstrukcje pewnych linii światopoglądowych twórców oraz ich związek z obrazem polityki w przemyśle kulturalnym, dlatego nieistotna jest dla mnie np. twórczość fanowska.
Tekst może jednak zawierać krytyczne spoilery zarówno samej fabuły głównych epizodów, filmu Łotr Jeden, oraz serii takich jak Wojny Klonów, Andor, Ahsoka czy Parszywa Zgraja.
Część 1: Jak wygrać mądrze i sprawiedliwie
Sam George Lucas nie kryje oczywiście swoich poglądów: jest liberałem, wyborcą i gorącym zwolennikiem Partii Demokratycznej. Szkic Gwiezdnych Wojen powstał w 1973 roku, gdy Amerykanie żyli skandalem związanym z aferą Watergate. Wojna w Wietnamie wciąż trwała siłą rozpędu, a wśród sporej części społeczeństwa zapanowało przekonanie, że wybór Richarda Nixona na drugą kadencję jeszcze bardziej umocnił władzę konserwatywnej kliki, skłonnej do łamania podstawowych praw obywatelskich i mocno skoligaconej z kompleksem militarno-przemysłowym. Wybuchający kryzys naftowy stał się pretekstem do potężnych cięć budżetowych, które w konsekwencji przyczyniły się do obniżenia jakości życia, nowe otwarcie z Chinami było złą wróżbą dla rodzimego przemysłu. Przyszłość była niepewna, a władza grała tą niepewnością, by konsolidować poparcie społeczne, łamać prawo i wywierać odgórny nacisk na instytucje. Wiedziano już w dodatku, że administracja Nixona posuwa się do bardzo nieczystych zagrywek, szeptano o włamywaniu się do biur polityków by wykraść ich medyczną dokumentację, ale większość kluczowych faktów i dowodów nadużyć wciąż pozostawała ukryta przed opinią publiczną.
Brzmi trochę znajomo, prawda? Amerykańscy autorzy fantastyki też tak uważali, i wskazując na pewne wzorce we współczesnej historii dość często snuli dystopijne wizje ostrzegające przed powrotem faszyzmu lub nowoczesnymi formami tyranii.3 Kino i telewizja również chwytały te tropy, czego przykładem może być na przykład L.A. 2017 – jeden z odcinków serialu The Name of The Game, wyreżyserowany przez Stevena Spielberga – Ameryką rządzi tam faszystowska administracja państwowa składająca się z wiceprezydentów na usługach korporacji, emitujących trujący gaz na powierzchni Los Angeles, co zmusza obywateli do życia w podziemiach. Wobec takich nastrojów i klimatu politycznego Lucas uznał najwidoczniej, że sięgnięcie po trop kosmicznego faszyzmu będzie czymś samo-wyjaśniającym i oczywistym dla współczesnego widza,4 nawet jeśli punkt ciężkości pierwszego filmu spocznie na razie na toposie inicjacji Wybrańca, który ma przywrócić równowagę Mocy.
Epizod IV Gwiezdnych Wojen nie zdradza nam zresztą jeszcze pełnej genezy sytuacji politycznej w Galaktyce. Wiemy, że rządzi nią despotyczne Imperium, ze złowrogim Darthem Vaderem lub Imperatorem na czele (nie wiemy jeszcze dokładnie jaki jest ich status), ale pierwsze słowa, jakie widzimy na ekranie w czasie napisów początkowych, to informacja o tym, że jest to czas wojny domowej.5 I że kluczową postacią jest tajemnicza księżniczka Leia. Można by odnieść mylne wrażenie, że odgrywa ona jakąś istotną rolę w układzie politycznym, tymczasem jednak dość szybko okazuje się, że jest jedynie jedną z rebeliantek, która korzystając z mandatu senatorskiego pomaga w prowadzeniu działań godzących w interesy Imperium. Bardzo szybko i to przestaje mieć znaczenie, bowiem, jak dowiadujemy się niebawem, decyzją samego władcy Senat zostaje rozwiązany, a rodzinna planeta Lei (coś w rodzaju jej lenna, gwarantującego jej dziedziczny tytuł) zostanie wkrótce zniszczona przez nową, przerażającą broń Imperium – Gwiazdę Śmierci.
Mamy tu do czynienia z procesem domykania ostatniego etapu na drodze do pełnej totalitarnej dyktatury: najpierw zmarginalizowano rolę starych instytucji (nieprzypadkowo jest to Senat, który zarówno w czasach Republiki jak i Cesarstwa Rzymskiego opierał się koncentracji władzy w rękach jednostki), a następnie zlikwidowano je całkiem, gdy opór społeczny nic już nie znaczył. Jeszcze za czasów pokazanych nam w epizodach I-III i w produkcjach pobocznych zmilitaryzowano Republikę, nadano Kanclerzowi szereg specjalnych uprawnień, scentralizowano system sądowniczy, narzucono niepodległym dotąd układom władzę gubernatorów i stopniowo skoncentrowano władzę w rękach jednostki. Dopiero za tym poszła skrajna merytokracja i rozbudowanie aparatu kontroli. Nie była to więc gwałtowna rewolucja, a jedynym brutalnym akcentem w planie Sithów była oczywiście rzeź Jedi.
Z czasem jednak, jak pokazuje nam np. seria Rebels czy nowy Andor, władza staje się dla Imperium celem samym w sobie, a w obliczu braku wroga, ofiarami prześladowań coraz częściej padają zwykli obywatele, których ewentualne przewiny są mocno dyskusyjne. Jednocześnie, jak to z reguły bywa w dojrzałym faszyzmie, liczne problemy trawiące państwo w czasach sprzed przewrotu i zniszczenia demokracji, problemy którym obiecano zaradzić z pomocą silnej i pewnej ręki władzy, wciąż istnieją. Ograniczona została jednak możliwość wyrażania sprzeciwu i walki o swoje interesy. Aby uniknąć więc ryzyka, że niezadowolenie z obecnego stanu rzeczy przerodzi się w otwarty bunt, od samego początku koncentracji władzy Imperium pracowało nad nowym militarnym narzędziem z niesamowitym potencjałem zniszczenia, ale także odstraszania. Gdy ta nowa broń już powstanie, nawet anarchiczne planety Zewnętrznych Rubieży będą musiały podporządkować się nieograniczonej władzy Sithów oraz ich nazistowskich popleczników.6
Estetyka kąpiąca się w aluzjach do historycznych obrazów Zła pomogła przepychać tę wizję na duży ekran w latach 70. i uniknąć oskarżenia o zbytnią dosłowność (inaczej wyborcy Republikanów nie przyjdą na film). Opowieść wznosi się na poziom ponadczasowy. Vader to niekoniecznie Nixon, Imperium to niekoniecznie USA. Ba, jeśli bardzo chcecie, Imperium może być nawet Wietnamem Północnym, albo Związkiem Radzieckim – recepcja tych pojęć przez środowisko entuzjastów Ronalda Reagana pokazała, że da się i tak.7 Możecie w trakcie oglądania myśleć o III Rzeszy, Cesarstwie Japonii, Czyngis-Chanie, o republikańskiej Hiszpanii, Powstaniu Wielkanocnym, Armii Krajowej – co tylko wam się marzy. I nikt nie powie wam, że wasze wrażenie jest niesłuszne i nieuprawnione.
A jednak wiemy dobrze, że mamy do czynienia z obrazem świata wyobrażonym przez liberała i wyborcę Demokratów. Ci, których gwiezdna saga miała poruszyć i przestrzec przed mroczną wizją przeszłości, nie musieli być zadeklarowanymi zwolennikami żadnej opcji politycznej: wystarczyło, by pojęli główną myśl Lucasa, przyświecającą całej serii. “Nikt nie obala demokracji. To my z niej rezygnujemy” – mówił twórca wiele lat później. Jonathan Rinzler, autor książek z serii The Making of Star Wars, twierdził, że Lucas już w 1981 roku zdradził się publicznie ze swoim niezbyt subtelnym zamysłem. Owszem, Vader nie był Nixonem, bo był nim Palpatine: człowiek który (cytuję za Rinzlerem) “podporządkował sobie Senat i przejął władzę, stając się naprawdę złym, imperialnym typem. Ale udawał naprawdę miłego gościa”. Z jakiegoś powodu ta wypowiedź nie rozniosła się wtedy szerokim echem, może dlatego że była skierowana do niewielkiego audytorium. Pokazuje nam to jasno, że mamy do czynienia z kimś o tak jasno zdefiniowanych poglądach politycznych, że dla potrzeb swojej fikcji jest w stanie zamaskować mimo wszystko demokratycznie wybranego prezydenta Stanów Zjednoczonych jako absolutnego despotę, a nawet ludobójcę. Nawet zważywszy na zasłużenie złą opinię, jaką cieszył się Nixon, trudno nie uznać tego za potężną i typowo amerykańską przesadę.8
Tyle że sci-fi od zawsze żywi się przesadą. Świadomie woli pokazywać nam, co jest na końcu pewnej drogi, którą społeczeństwo zdaje się obierać w danym momencie. Posługuje się obrazem na tyle sugestywnym, byśmy oszołomieni jego realnością, zadali sobie pytania: czy na pewno tego chcemy? Czy nie powinniśmy zrobić czegoś, by temu zapobiec? Za każdym tego typu krokiem twórczym czai się jednak ryzyko: jeśli przesadzimy z dosłownością analogii, zbytnią topornością aluzji, albo też odmalujemy obraz który wygląda zbyt absurdalnie, istnieje ryzyko że nikt nas nie wysłucha, a nasza wizja zostanie wyśmiana jako zbyt abstrakcyjna i ideologiczna. To ryzyko istniało także w latach 70., kiedy debata publiczna nie była jeszcze tak naszpikowana prawicowymi teoriami spiskowymi, próbującymi dokonać dekonstrukcji popularnych dzieł jako sprytnie zakamuflowanych narzędzi marksizmu kulturowego, a ludzie doszukujący się np. antychrześcijańskich treści w filmach Disneya byli raczej kuriozum. Nawet w epoce powszechnej niechęci do Nixona po obu stronach sceny politycznej i ponownego udzielenia kredytu zaufania Demokratom, można było przesadzić. Dlatego Lucas nie poszedł w hard sci-fi w stylu twórców radzieckich, ani w poetykę szoku w stylu wciąż popularnego The Twilight Zone. Nie stworzył też kolejnego Roku 1984. Zamiast tego namalował kosmiczny, baśniowy tryptyk o walce dobra ze złem, czerpiąc z westernu, kina samurajskiego, powieści Franka Herberta czy filmów wojennych Sama Peckinpaha. I porwał nim całe rzesze ludzi, od lewa do prawa.
Niektórzy sugerują dziś wręcz, że to właśnie rzekoma apolitycznosć Gwiezdnych Wojen jest ich największym atutem, że film osiągnął sukces dzięki swojemu uniwersalnemu, szekspirowskiemu charakterowi, a kostium polityczny to nawiązanie do dawno minionych epok, które na szczęście już nie wrócą. Tyle że to nieprawda: kino lat 70. i 80. produkowało rozmaite kosmiczne czy futurystyczne bajki, może nie zawsze tak efektowne, ale za to często lepiej napisane i logiczniejsze pod względem dramatycznym od swobodnej twórczości Lucasa. Nie brakowało tez dobrych strzelanin czy opowieści o męstwie. Był lucasowski THX 1138, był i Silent Running i Logan’s Run, i disneyowskie The Black Hole, był Superman z gwiazdorską obsadą i oczywiście Spielberg z Bliskimi Spotkaniami Trzeciego Stopnia, a także masa pulpy, która nie przetrwała w masowej pamięci.
A jednak nic nie osiągnęło takiego sukcesu jak właśnie opowieść dziejąca się dawno temu, w odległej galaktyce.9 Jej fabuła była lekko tępa i mało przemyślana. Jej rozterki moralne – dość dziecinne, choć chwytliwe emocjonalnie. Jej bohaterowie – mocno sztampowi, wzięci nie tyle z poprzednich dekad co z poprzedniego wieku. Za to jej niesamowicie mocny przekaz polityczny trafiał do wielu głów, nawet jeśli działo się to nieświadomie, w trakcie podziwiania niezwykłych scen bitew kosmicznych i walk na miecze. W czasie coraz większych niepokojów “na górze”, społeczeństwo nie patrzyło na Gwiezdne Wojny tylko w kategoriach eskapizmu. Przekaz trylogii niósł nadzieję na zmiany, nadzieję na zwycięstwo nad rozmaitymi Imperiami tego świata, na powstrzymanie widma masowej zagłady ludzkości i obalenie tyranów, dążących do wojen. A przede wszystkim – nadzieję tych aktywniejszych politycznie Amerykanów na to, że możliwe jest poderwanie się z fatalistycznego marazmu, utrzymującego się po porażce ruchów społecznych z lat 60., ze stanu odrętwienia, ucieczki w prywatność i milczącej zgody na to, by lepiej już było jak jest, skoro i tak nie możemy nic zmienić. Że może pojawi się idea albo człowiek, który znów porwie ich do działania, sprawi że uwierzą w lepszy świat i zbiorą się, by wreszcie go stworzyć. Fakt, że tak się nie stało w samym USA, nie oznacza przecież, że nie było takich tęsknot lub że nie miały charakteru globalnego – w wielu częściach świata poderwaliśmy się, by zawalczyć o swoje. I w pewnych wymiarach nam się udało.
Sami Amerykanie we wczesnych latach 80. (kiedy oglądali Imperium Kontratakuje i Powrót Jedi) skapitulowali przed realną polityką. Tamtejsza prawica zinterpretowała użytkowo Gwiezdne Wojny jako biblijną wizję walki Dobra ze Złem, a nie np. różnorodności z uniformizmem czy demokracji z tyranią. Ludzie zaś pogodzili się z faktem, że lepszy silny Kanclerz u władzy, niż skorumpowana i skłócona banda polityków. Byle zostawił w spokoju ten Senat, nie produkował afer i pozwolił prostym ludziom żyć i bogacić się bez oglądania się na biurokrację. Nie był to jednak wybór serca, lecz rozsądku.10 Serce wciąż było głodne uniesień i wizji cukierkowego, hippisowskiego triumfu nad złym Imperium z końcówki Epizodu VI. Każdy kibicował malutkim Ewokom, wykorzystującym swoje prymitywne narzędzia i determinację w walce z przeważającym ich liczebnie i technologicznie przeciwnikiem. Fakt, że byli oni dosłowną alegorią sił Wietkongu (dokonujących w rzeczywistości potwornych zbrodni wojennych nawet na Wietnamczykach), i że to odniesienie było wtedy czytelne, nikomu w tym nie przeszkadzał. Idea i obraz ich niezwykłego zapału oddziaływały na serce w podobnym stopniu jak oddziaływał na nie Rambo. Nie szło tu już o oceny moralne samej wojny ani dyskusję o tym, kto ją zaczął i kto miał prawo ją toczyć, lecz o wrażenie, jakie ona pozostawiła. I to właśnie, obok Carrie Fisher w negliżu, magnetyzowało publiczność, skłaniało do pytań i wierciło dziurę w głowie, utrzymując niezwykłą popularność sagi. Gdyby chodziło tylko o bajkę z kosmosu, ludzie mieli w czym wybierać. A jednak wybrali tę, obok rozpolitykowanego do granic możliwości Star Treka. I to o nich dyskutujemy do dzisiaj, podczas gdy superprodukcje tamtej epoki traktujemy jak ciekawostkę historyczną.11
Zostawmy zresztą społeczeństwo w spokoju. Trzeba więcej niż kilku filmów, żeby odwrócić trudną sytuację polityczną, zwłaszcza kiedy opcja na którą głosował Lucas zawiodła pokładane w niej nadzieje i nie była w stanie sprokurować lepszych kłamstw niż jej przeciwnicy, rozkładając bezradnie ręce przed nadchodzącą technokracją. Chodzi bardziej o to, co gwiezdna trylogia próbowała osiągnąć i jakich narzędzi używała, by nam o tym powiedzieć.
Oprócz dość jaskrawych obrazów zagrożeń (zagłada atomowa, faszystowski rząd), mamy też obraz sił politycznych rodem z lat 50.: Imperium zarządzają starsi, biali mężczyźni w mundurach, wierzący w ideę porządku i ładu, nawet jeśli ten ład należy utrzymywać za pomocą siły i terroru. Egalitaryzm jest im nie tyle obrzydliwy, co niebezpieczny, a inicjatywa obywateli grozi degeneracją konserwatywnego ideału społeczeństwa. Nie wiemy o nim zresztą zbyt wiele, bo przez całą Starą Trylogię poruszamy się po osobliwych rubieżach Imperium, wiemy jednak że jest ono niezwykle zróżnicowane kulturowo i gatunkowo, a jednak władza nad nim spoczywa w rękach jednej, specyficznej grupy. W wyobrażeniach wszelkich faszystów (niemieckich, polskich, japońskich czy izraelskich) to również przyszły pożądany skład społeczny takich Imperiów, które pewnego dnia skutecznie wyeliminują różnorodność i sprawią, że będą nas otaczać ludzie tak podobni do nas, jak tylko to możliwe. W ich pojęciu pomoże to uniknąć konfliktów, rozsadzających państwa od środka. Jak pozbędziemy się lub zmarginalizujemy innych, to kwestia osobna – chodzi o to, że tylko tak możemy zażegnać tarcia i sprzeczności wewnętrzne, wzajemne bitwy i pogromy, etniczne nacjonalizmy i populizmy, będące często zarzewiem terroryzmu. Jest to myślenie humanitarne, łączące ideę władzy z ideą opiekuńczości (ale do tego jeszcze wrócimy). A biały mężczyzna jest oczywiście predystynowany do dźwigania tego brzemienia odpowiedzialności za resztę świata. Pod tym względem Imperium żyje w “długim wieku XIX”, którego nie zmieniło żadne Verdun, Ypres, Hiszpanka czy Gruba Berta. W tej Wielkiej Wojnie walczyły Klony, istoty pożyteczniejsze od zwierząt, ale niższe od ludzi. Nikt po nich nie płakał, a widok beznogich weteranów nie budził zgorszenia na ulicach Corucsant. Nie było więc podglebia, na którym mógłby wyrosnąć społeczny bunt przeciw władzy, bo władza zdawała się być po stronie obywateli, a w dodatku technicznie się nie zmieniła. Wszyscy przeszli więc błyskawicznie do fazy wściekłości na zepsutą kastę stanowiącą Zakon Jedi, który w propagandzie Kanclerza został ukazany jako frakcja dążąca do wojny. Patrzcie – krzyczy Palpatine – to przez nich nie możecie cieszyć się z umiłowanego pokoju. To oni, stojąc ponad prawem i Republiką, marzą o kolejnych zniszczeniach i przelewie krwi. Tylko zarżnięcie tego girardowskiego kozła ofiarnego może przynieść stabilność, oczywiście pod rządami takich jak my.
Po drugiej stronie tego bieguna mamy Rebelię,12 która przynajmniej na pierwszy rzut oka jawi się jako zupełna antyteza obecnej władzy: sporo do powiedzenia mają tam kobiety, panuje różnorodność gatunkowa, a istotne zadania wykonują – obok lojalnych żołnierzy – rozmaici wykolejeńcy i indywidualiści. Jest też tokenowy Czarny (oczywiście dwulicowy i niepewny moralnie, no ale wiecie, taka ich natura; ważne że i on może się nawrócić). Od typowego wyobrażenia ruchów rewolucyjnych odróżnia Rebelię nie tylko fakt, że założyli ją de facto politycy będący niegdyś u władzy (tego zresztą dowiadujemy się dużo później i nie wprost, ale nie rozwijajmy tego wątku na razie), ale też to, że jej członkowie są przesiąknięci na wskroś amerykańskim duchem do it yourself, i że chociaż współpraca jest kluczem do ich sukcesu, to równie ważna jest odwaga i inicjatywa. To nie hunwejbini z Czerwonymi Książeczkami, ani nawet katalońscy anarchiści: to obraz tego, jakimi według Lucasa powinni być amerykańscy Demokraci o poglądach umiarkowanie lewicowych. Ludzie dążący nie tyle do radykalnego przeorania porządków, co do przywrócenia równowagi opartej na prawdziwym rozsądku i wrażliwości ludzkiej, czerpiący jednocześnie z prastarych mądrości innych kultur i doświadczenia pokoleń, które przespały szansę na konieczne zmiany. Wiecie, takie typowe dobre postacie z Disneya.
Powinni być też jednak, w oderwaniu od disneyowskich romantyków, pragmatycznie zorganizowani, zdyscyplinowani i karni. Powinni rozumieć że pokój wymaga poświęceń, i że czasem szeregowi żołnierze muszą oddać życie za senatorkę Mon Mothmę czy generała Skywalkera – bo ich rola i posłannictwo jest jednak większe niż jakiegoś tam pilota. Można i należy zapłakać nad niezliczoną masą Botan, którzy zginęli, by zdobyć plany drugiej Gwiazdy Śmierci, ale mimo wszystko dobrze, że to oni, a nie my. Dzięki trudnym decyzjom ratuje się życia miliardów istnień w galaktyce, dzięki dyscyplinie i uporowi zdobywa się przewagę nad wrogiem, ale to nasza nieskazitelna (przynajmniej z pozoru) moralność i przywiązanie do wartości prowadzą nas do zwycięstwa.
Nie mniej ważne jest też to, jak zachowamy się po zwycięstwie. Prawdziwą próbą ognia będzie dla nas to, czy potrafimy odwiesić mundur do szafy i skupić się na tworzeniu PKB, zamiast rozpamiętywać dawne wojenne wybryki. Tak jak żołnierze alianccy wracający do domu z frontów II wojny światowej, tak i my musimy nauczyć się żyć nie w państwie stanu wyjątkowego, lecz w normalności. Nie ulegać pokusie skapitalizowania politycznego poparcia dla własnych celów. Dotyczy to również elit, za które ginęli maluczcy. Kiedy opozycja dochodzi w końcu do władzy, a demokracja zostaje odzyskana, wszelkie konflikty i napięcia mają ustąpić, bo tak postanowiono. Rozliczeniami nadużyć powinny zająć się odpowiednie instytucje, zaś dawni buntownicy powinni przestać skakać przez barierki i kwestionować autorytet władzy. Inaczej czeka nas chaos, prawo dżungli – a w dżungli zawsze wygrywa najsilniejszy i najprymitywniejszy, co grozi powrotem PiS do wła… to znaczy nowym faszyzmem. Możemy się pięknie różnić, ale na litość boską, nie podważajmy status quo. Dość już że tamci je podważyli, nie będziemy robić tego samego. Nie jesteśmy tacy jak oni.
Dobrym przykładem postaci, która nie zrozumiałaby nigdy idei politycznej mądrości etapu jest prawie nieobecny w głównych epizodach sagi Saw Gerrera: rebeliant od najmłodszych lat, wyszkolony do walki partyzanckiej zarówno przez Jedi jak i elitę armii klonów. Człowiek, można powiedzieć, zrodzony z wojny i stworzony do wojny.13 Skuteczny do bólu, choć często brutalny, nieuznający zwierzchnictwa, kierujący się wyłącznie własnym kompasem moralnym w walce z tyranią. Pozbawiony nadziei po śmierci swojej siostry Steeli, uczynił walkę sensem swojego życia.
Nic więc dziwnego że poza seriami animowanymi, w jego jedynym występie na dużym ekranie czeka go los bohatera tragicznego: w Rogue One ginie po przerażającym ataku próbnym Gwiazdy Śmierci na miasto Jedha, ratując życie Jyn Erso – jedynej osoby poza siostrą, na której prawdopodobnie mu zależało. Cały rozbudowany arc tej postaci który dostaliśmy w Wojnach Klonów czy Parszywej Zgrai sprowadzono do parteru jedną decyzją scenarzysty Łotra Jeden. Saw, zdają się sugerować twórcy, musiał zginąć. Nigdy nie przystosowałby się do życia w normalności, w naturalny sposób skazał się na życie wyrzutka, targanego sprzecznymi emocjami i poczuciem winy. Tacy ludzie są bardzo potrzebni w walce, z uwagi na ich nadludzki zapał, ale pozostawienie ich przy życiu jest niebezpieczne: są pierwiastkiem chaosu, który według liberalnie usposobionych elit Rebelii i Nowej Republiki, działałby jedynie na korzyść odradzającego się faszyzmu. Lucas z pewnością zgodziłby się z tym sposobem myślenia: w końcu to on wymyślił tę postać dla nigdy nie powstałego serialu telewizyjnego, a potem “oddał ją” Dave’owi Filoniemu na potrzeby kreacji animowanych Wojen Klonów. Trudno powiedzieć, jaki przewidział dla niej koniec, ale gdyby miał przeżyć wojnę z Imperium, z pewnością byśmy się o tym dowiedzieli.
Tylko w nowym Andorze Saw Gerrera pełni rolę pewnego wyrzutu sumienia: przypomina wszystkim, że sytuacja polityczna która doprowadziła do powstania Imperium nie zrodziła się w próżni, że pewni ludzie w Rebelii mogą nie być godni zaufania – zwłaszcza jeśli godzili się, by przez lata grać rolę pionków w marionetkowym Senacie lub czerpać korzyści z handlu z Imperium, a teraz jakiegoś rodzaju podejrzana kalkulacja każe im stanąć po stronie Rebelii. Jednak los tej postaci jest przypieczętowany i już zawsze będzie służyć za antytezę nowego człowieka, modelowego obywatela Republiki (choć liczę że twórcy Andora pójdą za ciosem i sprawią, że ten bohater stanie nam ością w gardle).
Saw, oprócz niechęci do podporządkowania się nowej, lepszej władzy, popełnia też inny fundamentalny grzech przeciw amerykańskości: decyduje się nosić swoją żałobę jak order, nie wypiera myśli o śmierci i nie czuje przed nią lęku. Amerykanie uważają, że taka mieszanka tworzy człowieka, który nie szanuje życia innych, dlatego wciąż dowiadujemy się o jego bezkompromisowych metodach walki, których podstawowym celem jest zadanie jak największych szkód Imperium, a nie troska o skutki uboczne (np. życie swoich podwładnych). Drugim grzechem Gerrery, oprócz niechęci do prowadzenia wojny sprawiedliwej, jest też to, że nigdy nie założył rodziny. Amerykanin, który poświęca życie pracy albo wojnie, który nie spędza weekendu z dziećmi na meczu i nie boi się gniewu swojej żony po powrocie do domu, to w tej kulturze niemal socjopata, zdolny do wszystkiego maniak, którego nic ani nikt nie trzyma w cuglach. Przebywanie w jego pobliżu jest niebezpieczne, bo nie uznaje zapewne bogów ani panów poza sobą, więc prawdopodobnie przy najbliższej okazji zje twoje dzieci na śniadanie, lub po prostu poświęci cię na ołtarzu swoich egoistycznych interesów. Tertium non datur.
Gdyby Saw Gerrera nie miał tyle gniewu w sobie, gdyby postanowił kroczyć drogą umiarkowania, mógłby oczywiście żyć w swojej ascezie, przywdziewając białe kimono i poświęcając się ścieżce błękitnego miecza świetlnego – ale to zupełnie inna sytuacja, wtedy zajmowałby należne mu miejsce w logice świata, wolny od chaotycznego pierwiastka, który pożera jego duszę. Mógłby nie tylko stawiać czoła śmierci i nie zakładać rodziny, ale także, w razie potrzeby, dowodzić niezwykle brutalnymi szturmami wojsk Republiki.14 Byle tylko nie podkreślał, jak bardzo mu się to podoba.
Kiedy bowiem walczymy ze Złem, wiele można nam wybaczyć. Owszem, musimy podkreślać że jesteśmy lepsi od naszych wrogów i być tacy wewnętrznie, ale, jak zauważyliśmy wyżej, czasem musimy użyć młotka. Jacek Żakowski w 2016 roku, gdy swoje marsze w proteście przeciw władzy PiS organizował Komitet Obrony Demokracji, powiedział, że KOD mógłby się stać “polskim Hamasem” – i nie był to lapsus językowy ani tania prowokacja, a przynajmniej nie tylko. Był to obraz pewnej mentalności, która nawet jeśli używała hiperboli czy sarkazmu, kipiała od resentymentu i osobliwego poczucia sprawiedliwości. Skoro “oni” naruszyli reguły gry, blokując “naszym” dostęp do władzy, a nawet do instytucji w których mogliby przeczekać okres bycia w opozycji, to “nasi” nie powinni cofnąć się przed niczym, by “ich” zmiażdżyć. Hamas jest tu więc obrazem organizacji skutecznej, walecznej, psującej szyki wrogom, zdolnej do konsolidowania społecznego poparcia i odradzającej się nawet po porażkach. A że to przy okazji zaślepieni fanatycy religijni, którzy za nic mają życie “swoich” ludzi? Welp…
Wojna jest złem koniecznym, stanem, w którym świat zalicza regres do chaosu i stacza się w otchłań Ciemnej Strony Mocy. Czas na oceny moralne przyjdzie później.15 Zresztą to nie tak, że działamy po omacku i nie wierzymy w żadne wartości. Istnieją oświecone jednostki, Strażnicy Płomienia, Templariusze, Rycerze Jedi, czy jak ich w danym momencie historii zwał. To ich zadaniem jest ciągłe wskazywanie drogi wyjścia z tego oka cyklonu, tkwienie w jednym miejscu jak drogowskaz moralny i dbanie o to, by szaleństwo tego mrocznego karnawału nie pomieszało naszych zmysłów, byśmy po przejściu przez to wzburzone morze wciąż potrafili odróżnić Dobro od Zła. Wtedy i tylko wtedy oczyścimy się z tego mułu i przywrócimy pożądany stan rzeczy.
I tu wracamy do wątku pokoleniowego. Liberalna wizja świata lubiła dawniej bowiem umieszczać w roli drogowskazu kogoś z młodego pokolenia: to wyraz nadziei że młodzież, nieskażona błędami ojców, zrobi porządek ze światem i uratuje nas od nas samych. Że odrzuci toksyczne wzorce i nie da się obezwładnić siłom ciemności tak jak my, starsi ludzie. A jednocześnie – że w swojej wielkoduszności rozgrzeszy nas z naszych błędów i przygarnie do piersi, byśmy mogli w ostatnim akcie heroizmu oczyścić się z dławiącego nas poczucia winy, do którego nie umiemy się oczywiście przyznać. Dokładnie tym jest ostatni akt walki Luke’a z Imperatorem, po której Vader we wzruszającym geście przyjmuje łaskę przebaczenia ze strony własnego syna i poświęca swoje życie, by uratować go i pokonać swojego dawnego Mistrza. “Gdzie byłeś przez te wszystkie lata?” – ciśnie się nam na usta. “Dlaczego nie odnalazłeś mnie wcześniej i nie spróbowałeś chociaż naprawić bałaganu, którego jesteś przyczyną?” – pytamy w końcu z wściekłością. “Synu” – odpowiada nam głos tamtego pokolenia, – “byłem za słaby! Tacy jak ja wolą rozpieprzyć pół wszechświata niż iść na terapię albo przytulić własne dziecko! Teraz niestety odsłoniłem przed tobą zbyt dużo słabości by żyć dalej, dlatego wolę zasłonić cię własną piersią i zginąć, żeby nie musieć radzić sobie z konsekwencjami tego, co zepsułem. Ale ty to naprawisz, wierzę w ciebie”.
Trudno o bardziej dosadny obraz pokolenia określanego buńczucznie przez Amerykanów jako Greatest Generation i pewnej części następującego po nim Silent Generation. Choć rzeczywiście ich życie przypadło na burzliwe czasy walenia się dawnych porządków i wykuwania nowych, i z pewnością nie należało do łatwych i przyjemnych, w ostatecznym rachunku to oni dali światu wyścig zbrojeń, wojnę w Wietnamie i Rogera Watersa. Luke Skywalker, późny boomer, miał nie tylko rozgrzeszyć to pokolenie, ale także zwolnić je z odpowiedzialności, stosując zasadę “co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr”. Owszem, imperialnych zbrodniarzy wojennych z wierchuszki należy osądzić, ale pamiętajcie o zwykłych ludziach. My, zwykli ludzie, jesteśmy z tych dobrych. To rzeczywistość nas zepsuła, zmanipulowali nas Sithowie cwańsi od nas samych. Nawet gdy popieraliśmy wojny i stroiliśmy się w piórka tradycjonalizmu, wypinając się na własne rodziny, chcieliśmy dobrze. Po prostu nie umieliśmy inaczej. Ale wiecie, młodzi… może wy dacie radę.
Co ciekawe, figura młodego Mesjasza grającego rolę Sumienia Narodu nawet w tamtych dekadach nie miała odpowiednika w realnym świecie. Była jedynie archetypem w zbiorowej nieświadomości. Bo żeby dopuścić młodzież blisko realnej władzy? Co to, to nie. Bożyszczem liberałów w czasie premiery Gwiezdnych Wojen był ponad 50-letni Jimmy Carter, a wcześniej – niewiele młodszy John F. Kennedy. Niezależnie od tego ten obraz oddziaływał na wyobraźnię. I oddziałuje do dziś, gdy do statusu celebryty podnoszone są aktywistki w rodzaju Grety Thunberg, zaś polityką rządzą de facto starcy. Ta figura zawsze była nierzeczywista i służyła starszym pokoleniom do użalania się nad sobą: “ach, gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła”. Gdyby nawet rzeczywisty Luke Skywalker przyszedł na Ziemię, dominująca dziś grupa demograficzna powitałaby go z podejrzliwością, po czym wrzuciła do urny głos na Joe Bidena czy Donalda Trumpa. Bo, jak to zauważył Kapitan w Rejsie, student na łódce to nie jest to, na wodzie to trzeba mieć…16
Jak widać, refleksja polityczna w Epizodach IV-VI dociera do nas w dużej mierze przez soczewki dramatu rodzinnego typowego dla opery mydlanej. To wyniesienie starego tropu do konwencji high fantasy w kosmosie pozwoliło nam odczytać go w sposób sugerujący uniwersalność i przekładalność opowieści, także na realia polityczne. Trudno nie widzieć w Rebelii przedstawicieli pokolenia hipisów, czyli właśnie współczesnych Lucasowi baby boomers. I trudno, oglądając to dziś, nie antycypować problematycznych implikacji jakie niesie pozornie pozytywne przecież zakończenie Powrotu Jedi. Całun ciemności opadł z powłoki świata, fizyczne zło zostało pokonane, a pewne wnioski z przeszłości zostały wyciągnięte. Co jednak stanie się, kiedy ster obejmą wreszcie ludzie dobrej woli? Ile z dawnych lekcji przyswoją, a ile zapomną? I czy zbiorowe uniesienie z nowo odzyskanej wolności nie ustąpi szybko problemom ekonomicznym, konfliktom rasowym czy odwiecznym sporom? Czy sama obietnica decentralizacji władzy i powrotu do Czystych Idei w magiczny sposób rozwiąże kwestie, które rozsadzały od wewnątrz Republikę w czasach przed zamachem stanu?
Odpowiedzi na te pytania okażą się tyleż ciekawe, co rozczarowujące, ale nie uprzedzajmy faktów. Rebelianci nie mieli bowiem łatwego zadania: każdą nową formę społeczną, którą budowali, musieli z konieczności przyrównać najpierw do rzeczywistości Wysokiej Republiki, lub chociaż do okresu upadku państwa, który pokrywa filmowa saga. Ta rzeczywistość pozwoliła faszyzmowi rozwinąć skrzydła podobnie jak w naszym świecie pozwoliła na to rzeczywistość powersalska. Nie można zrozumieć ideologicznej płaszczyzny Gwiezdnych Wojen bez choćby zapoznania się z epizodami I-III.
Część 2: Cierpienie uszlachetnia
Lata 90. zmieniły wiele w zbiorowej percepcji, a po dekadach napięć politycznych kino czy sztuka mocno zaangażowana ideowo wytracały pewien impet. Koniec Zimnej Wojny i upadek ZSRR, a także początek reform w Chinach, nie zmieniły wiele w skali makro (wciąż toczyły się wojny, nawet więcej niż wcześniej, świat wciąż był poletkiem rozgrywek dużych graczy i przestrzenią podzieloną na strefy wpływów, a nierówności ekonomiczne i problemy społeczne tylko nabrzmiewały), ale przyniosły ludziom Zachodu pewne poczucie bezpieczeństwa. Skoro atomówki nie spadną nam jednak na głowę, to możemy odpuścić sobie troskę o wielkie sprawy i znów wycofać się w prywatność, zwłaszcza że to przecież ten sam kurs, który mieliśmy obrać dwie dekady temu, zanim Reagan stwierdził, że to rozmontowanie Imperium Zła będzie celem jego polityki.
Po fiasku prezydentury Busha seniora i pierwszej Wojnie w Zatoce, ster obrała frakcja postępowa, ale pragmatyczna. Clinton powtarzał gospodarka, głupcze, słuchał rocka, grał na saksofonie i palił trawę bez zaciągania się, a Amerykanie mieli po prostu żyć, bogacić się i cieszyć się z ciepłej wody w kranie. Poza kilkoma bardziej prospołecznymi inicjatywami Clinton również chciał zostawić obywatelom spory margines swobody, rozpoczynając de facto erę postpolityki, opartej nie tyle na silnej, populistycznej idei, co na ciągłym lawirowaniu w nieustannie zmieniającym się świecie i próbach sprostania sprzecznym wymaganiom klasy średniej i wybrednych swing voters. Prezydent chciał podobać się wszystkim, co oczywiście sprowadzało na niego krytykę z każdej strony – kończyło się to podejmowaniem sprzecznych decyzji, jak w roku 1998, kiedy najpierw odkopał republikański program wojskowy “gwiezdnych wojen” z czasów Reagana, sugerując możliwość powrotu do jego finansowania, a rok później, po miesiącach pozorowanych ruchów, wycofał się całkowicie z tej inicjatywy. Ten taniec na linie wkurzył zarówno wyborców Demokratów, jak i Republikanów.
W oczach ideowych liberałów i ludzi którzy myślą tak jak George Lucas, tego typu siadanie okrakiem na barykadach jest jednak często wyrazem “siły charakteru” i “niezależności jednostki”. Nawet gdy ich idole robią rzeczy nielogiczne i zwyczajnie się kompromitują, można zawsze przedstawić ich jako postacie “atakowane z wszystkich stron” za swoją nieszablonowość i wizjonerstwo. Filmowe i literackie obrazy takich jednostek zawładnęły wyobraźnią niektórych wyborców Demokratów do tego stopnia, że byli w stanie – spłycając wszelkie niuanse którymi rządzili się prawdziwi bohaterowie tego typu – przedstawić ewidentnego przegrywa politycznego jako moralnego zwycięzcę, światło w mroku, drogowskaz… brzmi znajomo? Tak, nie potrzebujemy analogii zza Wielkiej Kałuży żeby zobaczyć to samo w Polsce, żeby na przykładzie tego samego mechanizmu zdekonstruować kult Donalda Tuska wśród twitterowych ultrasów jego partii.
“Skoro walą w ciebie z prawa i z lewa, to znaczy że masz rację” – slogan rodem z baśni w dyskursie politycznym staje się pałką do walenia po głowie tych, którzy z różnych przyczyn kwestionują po prostu autorytet rzekomego zbawcy. Którzy dostrzegają, jak wielu zaniedbań się dopuścił, jak dalece zignorował własnych wyborców i zwolenników, jak bezczelnie wycofuje się ze swoich obietnic (jak Clinton, który mimo pełni władzy w obu Izbach, nie potrafił przepchnąć swojego projektu powszechnej opieki zdrowotnej, bo przestraszył się backlashu korporacji medycznych17). Problemem takiej narracji jest jednak to, że nie trafia do wielu, poza wąską grupą przekonanych.
Czy Lucas zaliczał się do przekonanych? Z pewnością. Co prawda w samych wczesnych latach 90. skupił się na innych projektach oraz na całkowitym odświeżeniu starej trylogii na 20-lecie premiery Nowej Nadziei w 1997, ale wątpliwym jest, by przyglądał się nowej rzeczywistości z pełnym optymizmem. Być może po upadku ZSRR i nowym rozdaniu w światowej polityce mógł unieść się troszkę zbiorową radością i być może uważał, że nadchodzący świat przypomina właśnie wyśnioną przez bohaterów sagi Nową Republikę, ale nie wiemy tego na pewno, bo w tamtych latach wypowiadał się oszczędnie o polityce. Zajmowały go np. problemy finansowe związane z rozwodem, który pozbawił go większości majątku, więc choć myślał wtedy aktywnie o realizacji epizodów I-III , i tak nie miałby na to pieniędzy i dopiero zaczynał ich szukać. Nie będziemy jednak wchodzić w to za głęboko i mędrkować, co by było gdyby wcześniej te pieniądze miał. Czy nakręciłby Mroczne Widmo np. w 1995 roku i opowiedział historię dochodzenia dyktatora do władzy w czasie, w którym Ameryką rządził jego preferowany kandydat? Czy nie naraziłby się tym zbyt wielu i nie zostałby uznany za nowoczesną Kasandrę za pięć centów? Nie wiemy i już.
Wiemy za to, że podczas drugiej kadencji Clintona, gdy jego osobliwe fikołki polityczne zniecierpliwiły większość elektoratu, Lucas był już w trakcie filmowania nowego prequelu, który roboczo nazwał Star Wars: The Beginning. Trzeba mocno zaklinać rzeczywistość by uważać, że już wtedy miał przed oczami wizję zwycięstwa George’a Busha za trzy lata i planował, by nowe epizody były jasną polityczną alegorią rzeczywistości, która jeszcze się nie wydarzyła. Ale analiza starej trylogii którą zaproponowałam wcześniej, daje nam pewne wskazówki.
Skoro twórca Gwiezdnych Wojen nie wahał się zrobić Hitlera z nieudolnego i zachłannego, ale jednak (quasi)demokratycznego polityka, skoro w straceńczym odruchu chciał pozywać administrację Reagana za użycie nazwy swojego filmu, to najprawdopodobniej wciąż widzi świat przez swoje okulary radykalnego liberała, odpowiednika polskich #SilnychRazem. Widzi go jako miejsce wciąż zagrożone przez siły konserwatywnego Zła, będące antytezą demokracji. To Zło czai się w cieniu, tak jak tytułowa Zjawa,18 sprawdza naszą czujność i szykuje się do ataku. A przecież dopóki istnieją konserwatyści, istnieje Zło. Z jednej strony demokracja każe uszanować ich jako stronnictwo, ale z drugiej strony wiemy dobrze, że nie robią oni nic poza knuciem, jak by tu zepsuć tę demokrację. Paradoks Poppera in vivo. Zawsze jest więc okazja, by uderzyć w alarmujący ton, zwłaszcza że politycznym zwyczajem w USA jest to, że dwukrotna nominacja Demokraty na urząd prezydenta skutkuje zwycięstwem Republikanina w następnych wyborach – i vice versa.
Wiadomo było więc, że Zło nadchodzi. I wymaga wyprzedzającego napiętnowania. Postacie Nute’a Gunraya i Lotta Doda z niesławnej Federacji Handlowej nie budzą dziś szerszych skojarzeń politycznych, ale w tamtych latach w USA wielu z łatwością rozpoznawało w nich takich polityków jak Newt Gingrich (twardogłowy prawicowiec stojący za nieudanym impeachmentem Clintona) czy Trent Lott (homofob i przydupas Nixona, związany ze środowiskiem białych suprematystów). Niezwykła subtelność, prawda?
George W. Bush w 1997 nie myślał jednak jeszcze o kandydowaniu na urząd wyższy niż stanowisko gubernatora Teksasu – tym razem postać Imperatora powstawała więc, zanim pojawił się jej nowożytny odpowiednik. A przynajmniej odpowiednik, z którym mogła go łatwo utożsamić opinia publiczna, bo, jak zobaczymy później, ta również się myliła.
W The Phantom Menace jest jednak Kanclerz Valorum:19 postać wyjątkowo epizodyczna, a jednak niezwykle ważna. W końcu to on jest symbolem odchodzącej epoki: niezdolny do zaradzenia kryzysowi związanemu z rosnącym wpływem Federacji i zakulisowym machinacjom Palpatine’a – senatora z Naboo układającego się z obiema stronami by doprowadzić do wojny – Valorum rezygnuje w końcu ze stanowiska. Nie orientuje się w porę, że sam jego wybór na stanowisko Najwyższego Kanclerza był sprężyną Palpatine’a, który wiedział, że mająca wybuchnąć wojna wkrótce osłabi pozycję Valoruma i sprawi, że ludzie zwrócą swoje myśli w kierunku innego, bardziej skutecznego kandydata na przywódcę. Valorum jest przedstawiany jako człowiek postępujący zgodnie z literą prawa, ale zagubiony w biurokratycznych zawiłościach procedur i smutnym realizmie sprawowania władzy, które często polega na zaspokajaniu potrzeb różnych grup interesów. Jego niezdecydowanie w sprawie pomocy dla Naboo, biorące się z przesadnej ostrożności politycznej, jest odczytane jako przejaw słabości. Na jego tle Palpatine błyszczy w Senacie jak gwiazda.
Dlaczego to ważne? Bo Lucas, instruując Terence’a Stampa na planie Epizodu I, daje mu jasną odpowiedź na to, kim jest Kanclerz Valorum. Stamp pojawia się na ekranie na krótko i nie wie o swojej roli zbyt wiele, pyta więc reżysera “jaki on właściwie jest, ten prezydent wszechświata?”. Lucas odpowiada mu na to “to całkiem miły gość, ale mocno osaczony. Trochę jak Bill Clinton”.
Wiemy już, że polityczne aluzje Lucasa są mało subtelne i bardzo celowe. Załóżmy więc, że to był rzeczywisty wzór dla tej postaci, że Lucas pomyślał o prezydencie USA nie tylko na potrzeby briefingu aktora. Co mówi nam to w takim razie o samym Clintonie? Jest 1997 rok, opinia publiczna nie wie jeszcze nic o jego romansie z Monicą Levinsky, impeachment nie wisi nawet w powietrzu, a jednak niezwykle wyczulony wyborca liberałów widzi swojego prezydenta jako “osaczonego”? Osamotnionego na scenie politycznej? Partia Clintona kontroluje obie izby parlamentu, on sam osiąga sporo dzięki charyzmie i zdolności lawirowania wśród wpływowych grup. A jednak mamy zobaczyć go w fikcyjnej postaci mało charyzmatycznego i przytłoczonego władzą Kanclerza, którego wybrano na to stanowisko właściwie tylko po to, by mógł paść ofiarą zaplanowanej akcji defamacyjnej i wyprowadzić sztandar Republiki? Powiedzieć że wygląda to jak konstrukcja mitycznej narracji dla swojego idola, to nie powiedzieć nic.
Na samym początku można to jeszcze przeczytać krytycznie: może Valorum jest tylko objawem tego, jak bardzo zgniły był polityczny system Republiki i jak mocno premiował negatywną selekcję liderów, niezdolnych do podjęcia realnych działań we wspólnym interesie? Tak, oczywiście, jesteśmy do takiej interpretacji uprawnieni, siłą Star Wars jest jej podatność na różne subwersje.
Trudno jednak nie zauważyć, że Lucas idzie w to ostentacyjnie i zatrudnia nawet inne postacie do usprawiedliwiania Kanclerza. Valorum to dobry człowiek, ale ci z Federacji są przebiegli, przekupili już przecież pół Senatu. Wykorzystają każdy kruczek prawny, by wywrzeć presję na władzy. Valorum pilnuje procedur, to oni grają nie fair. Zresztą nie jest całkiem bierny – próbuje coś zmienić, stawia się kilka razy, ale nie jest w stanie wpłynąć na przekupnych senatorów i chytrych biurokratów. Republika to przecież coś w rodzaju luźnej federacji podmiotów – nie ma nawet własnej armii, choć ta przydałaby się teraz Naboo. Trzeba być ostrożnym, pływając po mętnych wodach polityki, trzeba pilnować prawa, porządku i delikatnej równowagi. To nic, że ta równowaga jest fikcją, a cała Izba jest już napięta jak plandeka na Żuku. Federacja ma monopol na handel w Zewnętrznych Rubieżach, ma flotę – jedna zła decyzja i życie oraz dobrobyt milionów są zagrożone. Gdyby tylko Valorum miał więcej czasu, by rozeznać się w sytuacji, na pewno podjąłby właściwą decyzję. Ale nie miał. Sytuacja była właściwie bez wyjścia. Gdyby nie oddał władzy rosnącemu w siłę Palpatine’owi, sam musiałby posunąć się w stronę autorytaryzmu i militaryzmu, by przełamać impas korupcji i degeneracji politycznej Senatu. Stał się więc ofiarą okoliczności, a za sprawą swojej słabej reputacji (uważano go za wyniosłego, zbyt sztywnego, mało wrażliwego społecznie20) stracił również sympatię ludu. Nawet młoda królowa Amidala odetchnęła z ulgą, gdy Valorum oddał swoje stanowisko – było nie było – lordowi Sithów. Oto, jak bezduszne tryby władzy mielą jednostkę. Dobre chłopaki oglądają odtąd świat zza krat.
Ktoś powie że ta ironia jest niepotrzebna, że kino potrzebuje dramatyzmu, a warstwa polityczna Mrocznego Widma dostarcza go akurat sporo jak na film (z pozoru) dla dzieci. Tak, zgodzę się, ale nie mogę wyrzucić z głowy tej osobliwej paraleli do urzędującego wtedy prezydenta USA. Clinton miał pełnię władzy, rządził dwie kadencje, a nie kilka miesięcy jak Valorum. W Izbach Kongresu i Senatu nie zasiadali przedstawiciele korporacji (choć lobbing był i jest wciąż sporym problemem), Stany Zjednoczone są państwem federalnym, a nie luźną konfederacją, mają armię, służby i Gwardię Narodową, są w stanie dość skutecznie interweniować w i poza swoimi granicami. Clinton nie był gołąbkiem pokoju,21 ani pokornym urzędnikiem. Nie chciał po prostu żeby spadły mu słupki w sondażach, a opinia publiczna miała chwilowo dość zagranicznych interwencji. Nieudana próba dokonania impeachmentu odbiła się nawet gorzej na wizerunku Republikanów. Ale za porażki prezydenta dysponującego pełnią władzy odpowiada tylko on i jego własny gabinet.
Jak wspomniałam wcześniej, Clinton działał na własną zgubę. Być może filmowy Valorum to właśnie próba nadania jego prezydenturze rysu tragicznego: widocznie nie mogło być inaczej. Inni szatani byli tu czynni – czyli syndrom oblężonej twierdzy, sprawdzający się dobrze i na prawicy, i na lewicy. A ciemny lud, otumaniony ładnymi przemowami i wizją silnej władzy, już niedługo po premierze Epizodu I wybrał na prezydenta ranczera z Teksasu, uważanego zresztą długo przez rodzinę za czarną owcę. Mało kto pamięta że Bush w kampanii obiecywał między innymi, że za jego rządów USA będzie jeszcze mniej angażować się w konflikty zagraniczne. Z Clintona, którego sukcesem było np. doprowadzenie do podpisania Porozumień Wielkopiątkowych w Irlandii, zrobił de facto miłośnika wojen. Lucas nie był tu jednak prorokiem – tak po prostu działa polityka. Twórca Star Wars był po prostu rozhisteryzowanym liberałem, który krzyczał na zapas.22 Gdyby nie to, że globalna historia potoczyła się potem tak, jak się potoczyła, trylogia prequeli nigdy nie zyskałaby takiego impaktu społecznego i być może zarobiłaby mniej. No, ale to gdybanie. I wyżywanie się na zdecydowanie zbyt łatwym celu.
Zwłaszcza że cel może i łatwy, tylko rzeczywistość smutna. To, że ktoś krzyczy na zapas, nie oznacza że w ostatecznym rozrachunku nie może mieć racji. I nie jest to tylko racja zepsutego zegara, który przez przypadek dwa razy dziennie pokazuje dobrą godzinę.
Gdyby to nie był tekst, a film dokumentalny, trzeba było by w tym miejscu użyć któregoś z klasycznych ujęć z ataku terrorystycznego z 11 września. Najlepiej z trzęsącej się kamery z poziomu nowojorskiej ulicy. Trochę krzyków, trochę dźwięków syren, a potem powolne wyciszenie i wejście drona z Disintegration Loops Williama Basinskiego lub jakiejś smutnej kompozycji na smyczki.
Ten wytarty i zbanalizowany już obraz jest jednak niesamowicie istotny. Wydarzenia, które przedstawia są bowiem mocną cezurą i punktem przełomowym dla opowieści o amerykańskiej polityce i kulturze masowej. Tak jak Europa swojego czasu zastanawiała się, czy możliwa jest sztuka po Zagładzie, tak Stany na atak z 2001 zareagowały szokiem i paniką, co zrodziło zbiorową traumę jeszcze gorszą niż ta wietnamska. Oglądanie upadku Sajgonu czy ucieczki z Đà Nẵng w latach 70. mogło wywoływać wściekłość i frustrację, rodziło pytania o sens prowadzonej latami wojny i o los poległych, ale kiedy wojna przyszła na amerykańską ziemię, ukazując bezsilność i bezbronność struktur państwowych i wywiadowczych, coś ostatecznie pękło. I nie idzie tylko o radykalną zmianę zapatrywań społecznych na zagraniczne interwencje wojskowe czy inwigilację obywateli. 11 września to początek drogi ku radykalnej i okrutnej wręcz polaryzacji politycznej, przekraczającej wszelkie dotychczasowe wyobrażenia zarówno Amerykanów, jak i samych polityków. To właśnie w Stanach potrącono pierwsze kostki domina w procesie, który w ciągu 20 lat obejmie dosłownie cały glob.
Radykalizm w walce i retoryce politycznej był oczywiście obecny zawsze jako pewien stały element teatru demokracji. Społeczne wzmożenia w historii świata bywały naprawdę gorące, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę drugą połowę wieku XIX i początek wieku XX oraz towarzyszące im walki uliczne, zamachy bombowe czy brutalne pacyfikacje strajków pracowniczych. Wynikały one jednak często z niezwykle silnych dążeń emancypacyjnych,23 angażowały określone grupy społeczne lub ich zawziętych przeciwników. Brały się z frustracji zastanym porządkiem i nadziei na to, że kolejny kryzys władzy centralnej może stworzyć szczeliny, przez które nowe idee i praktyki wydostaną się na światło dzienne, pomagając w tak czy inaczej rozumianym wyzwoleniu. Faszyści nauczyli się zarządzać społecznym gniewem dla swoich celów, ale stworzyli również łatwo przyswajalną ideę wroga (także wewnętrznego) i zauważyli, że w warunkach demokracji można za jej pomocą stworzyć realną tożsamość z identyfikacji politycznej. Żarliwe poparcie ludu już nie wystarczało, bo łaska tegoż ludu jest kapryśna, o czym przekonali się monarchowie absolutni na swoich szafotach. Faszyści doszli do wniosku, że wyborca partii może być kimś na kształt fanatyka religijnego, że jego przynależność do ugrupowania dosłownie określa go jako osobę. I stworzyli narracje dzięki którym idee polityczne stały się czymś więcej niż wyrazem interesów czy pragnień jednostki. Stały się jej drugą skórą i przekształciły się w mocno zinternalizowany zestaw norm których jednostka była skłonna żarliwie bronić.
Było to tak skuteczne, że naukowcy spędzili potem całe powojenne dekady, próbując wyjaśnić ten fenomen, odkrywając przerażającą wręcz plastyczność natury ludzkiej. Przestraszyli się tego nawet sami politycy: co z tego bowiem, że te zabiegi mogły podarować im ogromną władzę, skoro ich potencjalni przeciwnicy mogli użyć ich przeciwko nim? Żniwo faszyzmów europejskich to nie tylko zagłada Żydów czy Romów, lecz także śmierć setek lub tysięcy urzędników, członków nieprawomyślnych stronnictw, partyjnych liderów i działaczy. Szok wywołany tym nowoczesnym barbarzyństwem skłonił większość aktorów politycznych po 1945 roku do zawarcia niepisanego porozumienia: walka o władzę powinna chociaż sprawiać wrażenie uczciwej, ataki polityczne nie mogą być nawoływaniem do fizycznego linczu, a bezpośrednie obrażanie wyborców przeciwnika niepotrzebnie ich tylko radykalizuje. Taki układ wciąż pozostawiał sporo miejsce na brudne gry, zakulisowe manipulacje czy fałszywe oskarżenia, ale symbolicznie oddzielał świat politycznych rozgrywek od świata społecznego (nawet jeśli trzeba było czasem przekroczyć te granice przy okazji wyborów).
Lucas uważał, że pewien kruchy porządek został nieodwracalnie złamany przez Nixona, wykorzystującego aparat państwowy do inwigilacji i szukania haków na przeciwników, że USA weszły wtedy na drogę prowadzącą do stania się Imperium. Jednak Nixon ustąpił. Sam wypuścił w świat taśmy, na których można było usłyszeć, że pomagał ukryć prawdę o Watergate. Był wyjątkowo tchórzliwym i słabym Palpatinem, choć trudno powiedzieć czy nie zachowałby się inaczej gdyby nie stracił poparcia swojej partii. Reżyser Star Wars uznał jednak, że prezydent uciekł w ten sposób przed odpowiedzialnością publiczną, uniemożliwiając rytualne rozliczenie swoich przewin w majestacie prawa. A skoro uciekł, to mógł przeczekać niekorzystny czas i wrócić – jeśli nie we własnej osobie to przynajmniej w formie pewnej idei, której ziarno zostało już zasiane gdzieś tam na szczytach władzy. Idei władcy stojącego ponad prawem, którego sądzić może tylko “Bóg i Historia”, a którego zwolennicy są gotowi stać za nim murem i poświęcać się dla niego, rzucając błotem w wyborców przeciwnika.24
Ta idea zakwitła właśnie pod koniec 2001 roku, na początku pierwszej kadencji George’a W. Busha. Atak na Kapitol w wykonaniu zwolenników Trumpa, ogłupionym do reszty przez teorie spiskowe z 4chana, był już tylko jej najbardziej dojrzałym owocem. Ale na rozważania o skutkach populizmu przyjdzie czas w kolejnej części. Teraz zarysujmy jedynie problem i wróćmy do jego genezy.
Bush myślał z pewnością obejmując urząd, że czekają go sielankowe lata. Gospodarka USA zachwiała się co prawda lekko pod ciosem tzw. bańki internetowej i mini-kryzysu początku lat dwutysięcznych, jednak perspektywy na przyszłość były obiecujące. Jako Republikanin, Bush nie musiał spełniać żądań związków zawodowych ani zwracać uwagi na jęczenie o powszechną opiekę zdrowotną, dopóki Amerykanie wierzyli, że mimo wszelkich niedoskonałości jednostkom żyje się coraz lepiej. Liberalna polityka fiskalna Clintona bardzo w tym pomogła – nie trzeba było nawet radykalnych cięć ani straszenia masowymi zwolnieniami w budżetówce, bo te już przeprowadzono. Wystarczyło iść dalej tym kursem, rozluźniać dalej gorset regulacji dla bogatych sponsorów jego kampanii, pozwolić rynkom robić swoje i przeżyć spokojną kadencję albo dwie grając w golfa. W najgorszym razie ewentualne reperkusje dosięgną kraj już pod koniec jego rządów, kiedy on będzie znów spokojnie paść swoje krowy w Teksasie, w poczuciu że udowodnił całej rodzinie swoją wartość, a nawet przebił sukces ojca.
Ze wszystkiego co wiemy o Bushu juniorze, trudno nam podejrzewać go o osobiste autorytarne ciągoty (tzn. takie, które wynikają z czegoś więcej niż z mentalności rozpieszczonego chłopka-roztropka z Południa). I być może nigdy by ich nie ujawnił w takim stopniu, gdyby nie niezwykła mieszanka okoliczności: 1) miał władzę, 2) wydarzył się nieporównywalny z niczym kryzys, 3) miał sprytnych doradców.
Trylogia prequeli Gwiezdnych Wojen nie jest bezpośrednią próbą ilustracji tego, jak administracja Busha wykorzystała brutalny atak terrorystyczny, by wywołać kolejne wojny na Bliskim Wschodzie i zrobić dobrze koncernom naftowym. Lucas stworzył jej zarys już wcześniej i był zbyt mocno przywiązany do swojego lore, by zmieniać je zbyt radykalnie pod zastaną sytuację polityczną. Mimo tego wyciągnął z niej co tylko mógł, rysując przerażający obraz demokracji, która “umiera w burzy oklasków” (i nie przejął się tym, jak idiotycznie ta kwestia brzmi w ustach Padmé, która dwa filmy wcześniej dosłownie wyniosła Palpatine’a do władzy). Kiedy w Zemście Sithów Anakin mówi Obi-Wanowi “jesteś ze mną albo przeciwko mnie”, dosłownie cytuje słynną bushowską przemowę skierowaną do kongresmenów i sojuszników USA: “jesteście po naszej stronie, albo po stronie terrorystów”. Fanatyzm filmowego konwertyty, wykonującego wolę swojego Mistrza w dziele zniszczenia Republiki, rezonuje z szantażem moralnym prezydenta wielkiego światowego mocarstwa, który w tym momencie podzielił świat wokół siebie na zadeklarowanych sojuszników i wrogów. Bush wykorzystuje do tego tragedię własnego narodu, Palpatine zadowala się swoją wersją podpalenia Reichstagu, czyli koncepcją “zdrady Jedi”, którą sam sprowokował. Nowo narodzony Darth Vader jest apostołem nowego porządku. Motywy polityczne ustępują biblijnym: Rzeź Niewiniątek, ucieczka do Egiptu. Ostatecznie, jak sam Lucas lubi nam przypominać, to jednak kosmiczna telenowela.
Wiele osób próbowało w tamtym czasie interpretować kolejne epizody Gwiezdnych Wojen jak opowieść z kluczem, co w przypadku tej serii zawsze ma jakiś potencjał. Każdy widz części I-III wiedział przecież od początku co jest na końcu fabularnej drogi, nic więc dziwnego że poszukiwano odpowiedników ekranowych bohaterów w prawdziwym świecie. Wielu dziennikarzy porównywało na przykład Dicka Cheneya, bushowskiego wiceprezydenta, do Dartha Vadera. Pasował im złowieszczy ton, mamrocząca dykcja i niezwykły apetyt Cheneya na władzę. Był to człowiek, który, wykorzystując pewną obojętność Busha, wykorzystał rozmaite dziury w prawie by de facto przejąć kontrolę nad wieloma aspektami działania państwa. Stworzył wokół siebie ścisły krąg, który przekazywał istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego informacje bezpośrednio jemu (z pominięciem prezydenta), umieścił zaufanych ludzi w rozmaitych ministerstwach i instytucjach i wydawał się wszechobecny. Wyglądało na to, że nic w państwie nie może stać się bez jego wiedzy i że nawet nie mając żadnej nominalnej władzy, był w stanie kontrolować i nadzorować pracę całej masy czynników rządowych. Cheney powiedział o sobie kiedyś, że Darth Vader to jedna z milszych jego ksywek i “nie taka zła”, biorąc pod uwagę to, jak go nazywano w przeszłości. Widać było wręcz, że trochę mu to pochlebia.
Jednak sam Lucas czuł się w obowiązku sprostować swoich fanów. Zauważywszy powszechność tego porównania w artykułach dziennikarki New York Timesa Maureen Dowd, powiedział jej: “mylisz się. Anakin Skywalker był obiecującym, młodym człowiekiem, który pod wpływem starszego polityka stał się Darthem Vaderem i przeszedł na ciemną stronę mocy. George Bush to Vader. Cheney to Imperator”.
Jest tu tyle do rozpakowania, że najchętniej wyrzuciłabym całą walizkę.
Co do postaci Cheneya, nie ma tu akurat za bardzo co analizować – to rzeczywiście figura, której pojawienie się w polityce jest z reguły kwestią czasu. Człowiek o wielkich wpływach, nieodpowiadający przed nikim, koncentrujący w swoich rękach ogrom władzy, kontrolujący przepływ informacji i dogadujący się z rozmaitymi aktorami politycznymi za kulisami to swojego rodzaju wynik procesów erozji i wypaczenia demokracji, na które dano przyzwolenie w przeszłości (o tym, kiedy to się stało, można kłócić się do rana). Palpatine i wiceprezydent USA przeszli różne drogi, ale mają ze sobą dużo wspólnego. Obaj poświęcili swoje życie dążeniu do władzy i snuli swoje knowania na wiele lat przed tym, gdy los obdarzył ich realną szansą. Obaj potrafili wykorzystać kryzysy do nadania sobie specjalnych prerogatyw, których nigdy dobrowolnie się nie zrzekli. Obaj mieli pewną obsesję na punkcie systemu nadzoru. Cheney pomógł Bushowi skonstruować niesławny Patriot Act i, jak pokazano w świetnym filmie Vice Adama McKaya,25 doprowadził do podziału irakijskich pól naftowych między graczy z branży na długo przed 11 września 2001 roku.
Palpatine wykreował konflikt z Separatystami – swoją własną wersję wojny z terrorem – zaś po objęciu pełni władzy obdarzył niezwykłymi uprawnieniami służby specjalne i aparat przymusu, co pokazują takie serie jak The Bad Batch, Andor, Obi-Wan czy Rebels. Widzimy tam, że zdecydowanie zwiększono skalę inwigilacji obywateli, poszerzono zakres kontroli granicznej i celnej, a także stworzono oddziały antyterrorystyczne przeczesujące rubieże Galaktyki. W The Clone Wars widzimy też zmianę symboliczną – Kanclerz zaczął otaczać się Czerwonymi Gwardzistami26, a Corucsant coraz mocniej przypominało wyśniony przez Alberta Speera Berlin, z masą powiewających wszędzie flag i brutalistyczną estetyką budynków publicznych. Tego ostatniego w USA nie było, jednak za czasów Busha mieliśmy do czynienia z o wiele większą pompą uroczystości wojskowych i częstszą obecnością ludzi w mundurach w telewizji. Darth Vader miał swój pałac, z którego koordynował większość swoich operacji.27 Dick Cheney nie był aż takim megalomanem, ale zapewnił sobie np. prywatną serwerownię i grupę zaufanych ludzi, kontrolujących wraz z nim obieg informacji z instytucji zajmujących się bezpieczeństwem narodowym. Prezydent dowiadywał się o tym, o czym miał się dowiedzieć.
Najbardziej absurdalne w kontekście politycznym wydaje się oczywiście porównanie Busha do Anakina Skywalkera. Dla Lucasa Republikanie domyślnie reprezentują Zło, a Bush może być niejako ofiarą własnego dziedzictwa krwi. Fakt, w młodości interesowały go bardziej imprezy i wystawne życie które mógł prowadzić dzięki bogactwu swojej rodziny (co miało przełożenie na jego problem alkoholowy), ale trudno podejrzewać go o jakąś większą młodzieńczą wrażliwość. Prowadził tradycjonalistyczny tryb życia: po studiach poznał żonę, za jej sprawą zapisał się do Metodystów (porzucając rodzinny Kościół Episkopalny), a na drogę prawdziwego chrześcijaństwa miał skierować go znany pastor-celebryta Billy Graham. W życiu podążał raczej wyznaczoną dla niego ścieżką, po prostu okazywał się zarówno przeciętnym studentem w Yale, jak i przeciętnym wojskowym w Siłach Powietrznych – w rodzinie większym szacunkiem cieszył się więc jego brat Jeb, który również miał ambicje polityczne.
Trudno o więcej różnic. Anakin był genialnym pilotem, samorodnym talentem, miał niezwykle silny związek z Mocą, w czasach Wojen Klonów uratował miliony istnień i był w stanie wyszkolić Ahsokę Tano na Jedi, którym sam powinien był zostać. Bush został wywalony z wojska za niestawienie się na badania okresowe, nikomu nie mentorował, lecz np. ostentacyjnie czytał Biblię w Białym Domu, a w 2000 roku chciał nawet wprowadzić nowe święto państwowe Jesus Day (10 czerwca). Plus różnice w pochodzeniu i tak dalej… trudno to kupić w pakiecie. Zdaje się, że Lucas usilnie wręcz próbuje pokazać się jako filmowy prorok, prawdziwy Artysta który Wiedział, Przewidział i potrafił to Przekazać. A tak naprawdę nie wiedział – wyprojektował własne polityczne lęki, oparte na pewnym historycznym przeczuciu i miał to szczęście, że w jakiś sposób się zmaterializowały.
Jest jednak w tym pokrętnym rozumowaniu jakaś logika: gdyby Bush Junior pozostał upijającym się do nieprzytomności abnegatem lub nawet zrobił swoją karierę w wojsku, z pewnością nie zostałby prezydentem. Gdyby Anakin odszedł z Zakonu Jedi, odcinając się od Mocy (no i używał prezerwatyw), nigdy nie przeszedłby na jej ciemną stronę. Pod tym względem nawet ja mogę być niedoszłym Vaderem, bo nie robię nic istotnego publicznie. Nam taka argumentacja może zdać się absurdalna, ale jeśli patrzymy na świat oczami kogoś, kto mocno przeżywa wydarzenia polityczne i przecenia rolę rozmaitych jednostek w pewnych procesach, nietrudno nam zrozumieć, że w obliczu przerażenia rozmiarem klęski twojej opcji trzeba chwytać się tego, co podpowiada ci serce. Skoro rzeczywistość polityczna w której żyjesz jest tak przytłaczająca, skoro znikąd nie widać końca rządów Zła, a mechanizmy demokracji zdają się być zepsute i zdegenerowane, pozostaje ci tylko chwytać się fantazji o wehikule czasu, który pomoże ci odwrócić cały bieg wydarzeń. Albo o tym, że główny villain ma w sobie ukryte dobro.
Rzeczywiście, nad całą trylogią prequeli ciąży niezwykły fatalizm. Skoro demokrację zepsuto z użyciem jej własnych narzędzi, a przy tym proceder ten nieustannie się powtarza, czy można mu było w ogóle zapobiec? Trudno powiedzieć, co powinniśmy byli wyciągnąć z lekcji Lucasa – i tu jest moim zdaniem pies pogrzebany.
W Ataku Klonów Obi-Wan przestrzega Anakina przed Padmé: “to polityczka. Nie powinno się im ufać”. Takie zdanie mogłaby bez problemu wypowiedzieć taka anarchistka jak ja, ale świat Star Wars nie zna anarchistek – zna tylko parlamentarnych demokratów, faszystów, wojennych podżegaczy, przestępców i zadeklarowanych partyzantów. Komu więc powinno się w tym świecie ufać? Nadzwyczajnej kaście wojowników stojących ponad prawem i pilnie strzegących hierarchicznego charakteru swojego elitarnego klubu? Przecież ten sam Obi-Wan przestrzega przed pychą, podkreśla że Jedi żyją by służyć ludziom, a nie by czerpać przywileje. Są jak mnisi buddyjscy w dawnych Chinach czy Japonii – zawsze gotowi nieść pomoc słabszym i pokrzywdzonym. A jednak wiemy że Rada Jedi jest daleka od tego obrazu. Widzimy zwykłych ludzi (i inne istoty) o własnych, egoistycznych motywacjach. Ludzi przywiązanych do rytuału, zapatrzonych w przeszłość, ślepych na przyszłość i teraźniejszość.28 Ich uwikłanie w politykę i sprawy wojskowe rzeczywiście zdaje się osłabiać ich jeszcze bardziej, ale równie trudno przejść do porządku dziennego nad resztą wad Zakonu: nieumiejętnością zapobiegania zagrożeniom (Kenobi pakujący się w pułapkę na Kamino, Windu porywający się na otwartą walkę z Palpatinem, Yoda decydujący o ukryciu ważnych faktów przed opinią publiczną, bo mogłoby to pogrążyć wizerunek Jedi), elitaryzmem (otwarta nieufność wobec Anakina, skrajne upokorzenie Ahsoki dla partykularnych celów politycznych) i obskurantyzmem (branie na poważnie mętnych starożytnych przepowiedni, których samemu się do końca nie rozumie).
Wszystko to czyni z Zakonu instytucję coraz mniej wiarygodną, zaś jej mieszanie się w sprawy Republiki jest traktowane nawet bardziej wrogo niż jej obojętność. Łatka bohaterów wojennych zdobyta podczas Wojen Klonów nie pomaga, bo licznych wojskowych irytuje konieczność ciągłego ustępowania miejsca kosmicznym rycerzom – wiele karier z pewnością nie dochodzi do skutku tylko dlatego, że niemal każdy Jedi ma rangę generała. Szanują ich głównie Klony, ale te mają przecież w głowie sekretny bioimplant, który niezależnie od ich woli, zwróci ich w końcu przeciwko swoim dowódcom po aktywowaniu sygnału radiowego oznaczonego jako Rozkaz 66. Tylko mała, “wadliwa” grupa Klonów, sportretowana świetnie w The Bad Batch oprze się implantom, choć jednak nawet w jej szeregach znajdzie się cyniczny i głęboko skrzywdzony wewnętrznie Crosshair, który z własnej i nieprzymuszonej woli przystanie do Imperium. Paradoksalnie zrobi to właśnie dlatego że jego implant nie działał, więc to do niego należała świadoma decyzja.
W dodatku trylogia prequeli i Wojny Klonów (które też powstają pod pewnym nadzorem Lucasa) wciąż przypominają nam o tym, że podstawowym grzechem Jedi było nie tyle ulegnięcie misternej intrydze Sithów, co niewybaczalne wejście przez Zakon w rolę siły militarnej. Zamiast drogi mnichów buddyjskich wybrali drogę samurajów posłusznych Szogunowi. To zło konieczne zanurza Zakon w politycznym szlamie, prowadzi do upadku duchowej i moralnej roli tej instytucji. Jeśli jednak mamy oceniać negatywnie sam fakt, że Jedi z pomocą Klonów w ogóle prowadzili wojskowe operacje (które mimo wszystko potrafiły uratować wiele żyć) i potraktować to jako zbrukanie bushido Kosmicznego Rycerza, to jakie są rozsądne alternatywy? Co z Galaktyką? Co z demokracją w naszym świecie?
Te pytania odbijają się głuchym echem od pustych ulic Corucsant. Republika jest słaba swoją bezradnością i inercją decyzyjną. Jest zepsuta, nie ma dla niej nadziei. Stary świat po prostu musiał zginąć, skoro nie był w stanie się zmienić.
Wielu ostrzegało, wielu pokazywało też, że rzeczywistość nie jest prosta, że każda wojna jest po trosze podejrzanym biznesem, że polityka jest brudna i tylko zaangażowanie obywateli i patrzenie władzy na ręce może uchronić nas przed stoczeniem się w autorytaryzm (Ahsoka w jednym z odcinków The Clone Wars uczy dzieci na Mandalore, by zawsze reagowały na przypadki nadużyć, ujawniały korupcję urzędników publicznych i nigdy nie dawały rządzącym taryfy ulgowej, bo władza nie jest zdolna do wyznaczenia granic samej sobie). Cóż jednak z tego, skoro ich nie słuchano. We wspomnianym serialu widzimy zresztą, że zasady ustala silniejszy. Republika oczekuje by wybaczano jej więcej niż Separatystom, nawet gdy jej działania prowadzą do kryzysów humanitarnych. Złożone i zakorzenione w długich dziejach spory wewnętrzne lub konflikty interesów z przestępczymi syndykatami czy bogacącym się na wojnie Międzygalaktycznym Klanem Bankowym muszą ustąpić Wyższej Racji, jaką jest zwycięstwo sił Dobra. Nie krzyczcie za głośno o prawie do aborcji, dzieciach migrantów trzymanych w klatkach, czy prawach osób transpłciowych, bo Trump wróci do władzy.
W efekcie skłócona i podzielona Galaktyka (bo nawet wśród Separatystów byli good guys), tracąca na politycznej polaryzacji i niepewności jutra, z ulgą powitała w końcu kosmiczny faszyzm, obiecujący zakończenie epoki chaosu i politycznych kłótni. Szlaki handlowe wreszcie były należycie chronione, zlikwidowano niewolnictwo na Tatooine, a śmierć takich postaci jak Hrabia Dooku czy Generał Grievious połączona z eksterminacją Jedi dawała tak zwanym zwykłym ludziom poczucie bezpieczeństwa: już nikt nie będzie mieszać im w głowach sztuczkami z Mocą. No, może będzie taki jeden, ale na nim się skończy.29 A potem, jak widzimy w Andorze, było już za późno: Sithowie z pomocą armii żołnierzy z biochipami w głowach kontrolowali całą galaktykę i nikt nie mógł z tym już nic zrobić. Pozostało liczyć na duch oporu…
Ta pesymistyczna wizja mówi sprzeczne rzeczy. Po pierwsze, demokracja parlamentarna i system demokratyczny to wartości, których należy bronić, zwłaszcza przed zakusami sekretnych grup wpływów lub tymi, którzy chcieliby wykorzystać jej mechanizmy do złych celów. Po drugie, jakkolwiek byśmy chcieli, nie możemy działać w poprzek jej praw (nawet by powstrzymać ewidentne zagrożenie) i nakładać na nikogo prewencyjnych ograniczeń, bo niszczymy w ten sposób Najlepszy System Na Świecie i burzymy kruchą stabilność społeczną. W końcu każda reguła, którą złamiemy, będzie złamana również przez naszych przeciwników. Wiecie, jeśli my wybierzemy niezgodnie z prawem dwóch sędziów do Trybunału, to dlaczego następni po nas nie mogą tak wybrać i pięciu? A z drugiej strony – co jeśli wiemy że i tak to zrobią, a nasz ruch może im w tym przeszkodzić? Nie myli się ten, kto nic nie robi, a każdy kto podejmuje trudne decyzje dla dobra wspólnego bierze na siebie wielką odpowiedzialność.
Trudno tylko dać wiarę w to, że politycy mają najlepsze intencje i że nie chodzi im wyłącznie o władzę, zaś wszelkie darcie szat nad porządkami prawnymi i zasadami to dla nich rzeczywiście wyraz troski, a nie wyłącznie filmowe gesty. Lucas wydaje się nie mieć wątpliwości, że intencje jego politycznych idoli są przejrzyste jak tafla wody w górskim potoku. To, co odróżnia go od pospolitych fanatyków politycznych to fakt, że w swojej dość rozbudowanej wizji próbuje wypunktować oczywiste i głęboko zakorzenione wady Republiki, jakby w nadziei że przyszli decydenci wezmą sobie do serca jego przestrogę. Tyle że ta przestroga jest mętna: z jednej strony państwo i Rada Jedi podejmowały często złe decyzje, a z drugiej zostały przecież zmanipulowane przez bardzo sprytnego aktora politycznego. Oni działali jawnie, z otwartą przyłbicą, on plótł swoją sieć kłamstw i intryg za kulisami, udając sprzymierzeńca. A społeczeństwo przeszło na jego stronę, bo… dało się zmanipulować! W dodatku Obi-Wan był głupkiem, ale to przecież niczyja wina. Trudno powiedzieć więc, czy ktokolwiek jest winien temu, że jedna zwichrowana wewnętrznie jednostka może posłać w diabły tysiącletnią demokrację i wprowadzić faszystowski ustrój w jeden dzień. Społeczeństwo? Brak czujności i upadek autorytetów? A może demokracja sama w sobie? Natura ludzka?
Może po prostu musieliśmy zaznać cierpienia pod opresyjnym jarzmem, by zrozumieć wartość tego, co nam zabrano i by móc dokonać próby syntezy dziejów, która wskaże nam jakiś nowy kierunek? Stary świat musiał umrzeć w morzu krwi, by nowy w końcu mógł się narodzić? Wątpię, żeby amerykańscy liberałowie życzyli tak źle swojemu krajowi. Takie wnioski, zaczerpnięte bardziej z odezw Nieczajewa czy filozofii akceleracjonizmu niż z “New York Timesa”, pojawiają się zwykle w obliczu niezwykłej bezsilności i są raczej jej wyrazem. Co nie zmienia faktu, że przebieg wydarzeń w Star Wars okazał się w pewnym sensie szczęśliwy, bo doprowadził przecież do szczęśliwego końca. Tak jakby.
Myślę więc, że bez rozmowy o “tak jakby” obyć się nie może.
Część 3: Statua Wolności
W części 1. mówiliśmy o tym, co powinno się dziać w sferze moralnej, gdy właściwa grupa przejmuje wreszcie władzę. Ale nawet twórcy Star Wars na przestrzeni lat wiedzieli, że za szlachetną postawą moralną muszą iść jakieś czyny. Zarówno Lucas, jak i JJ Abrams z pewnością zgodzą się, że ci wyśnieni politycy, tyle lat przez proroków oczekiwani, powinni również dowieźć jakiś efekt w postaci konkretnych decyzji. Co prawda, jeśli nie dowiozą, zawsze można będzie przedstawić ich potem jako “osaczonych”, ale ma być widać że próbują, i że dorastają do pewnych oczekiwań.
U liberałów są to oczekiwania dość specyficzne: tradycyjny elektorat takich partii domaga się z reguły rozwiązania głębokich problemów systemowych, lecz definiuje je inaczej niż tradycyjny elektorat partii lewicowych, czy nawet partii spod znaku prawicy “misesowskiej”.30 Dla wyborcy centroprawicy lub centrolewicy, który z reguły głosuje na liberałów, po rządach autorytarnej prawicy najważniejsze jest z reguły dokonanie różnego rodzaju zmian administracyjnych: w zależności od kraju będą one różne, ale ich wspólnym mianownikiem jest przede wszystkim oczyszczenie instytucji publicznych z wpływów politycznych przeciwników, oraz, jeśli to możliwe, skonstruowanie mechanizmów które uniemożliwią ich powrót do władzy. Sprawy określane jako światopoglądowe czy społeczne, często związane z żywotnymi interesami zmarginalizowanych grup, lub np. ze sferą praw pracowniczych czy ochrony dóbr naturalnych, są dla tych elektoratów drugorzędne i w istocie mało ważne. Jeśli do tego liberałowie przekonają opinię społeczną, że rozmaite czynniki uniemożliwiają na razie zajęcie się tym, co drugorzędne, elektorat może im sporo wybaczyć. Nie chodzi mi tu koniecznie o sytuację w Polsce (zaczęłam pisać ten tekst jeszcze na długo przed wyborami 15 października, a różne jego fragmenty powstały wcześniej) – można spojrzeć na Czechy, lub na Australię pod rządami nominalnej lewicy. Trudno powiedzieć, co Lucas sądziłby np. o przejęciu TVP przez PO w grudniu 2023 roku, skoro nie wypowiada się nawet za bardzo na temat tego, jaki los powinien czekać Donalda Trumpa.31
Wiemy jednak, że mimo jego licznych żali towarzyszących sprzedaży Lucasfilmu i zapowiedziom nowej trylogii, sposób w jaki zarysowano w niej rzeczywistość polityczną jest spójny z lucasowską wizją idei lepszej, szlachetnej polityki. Sam Lucas nie chciał zastanawiać się nad tym, jak będzie wyglądać Nowa Republika w szczegółach. Zawsze powtarzał, że umieszczanie akcji jakiegokolwiek nowego filmu już po akcji Powrotu Jedi to krok “ryzykowny”, niepewny, i lepiej go unikać. W sensie artystycznym to oczywiście zrozumiałe: uważał swoje zakończenie za satysfakcjonujące i mógł uznać na przykład, że sprowokowanie jakiegoś rodzaju nowego konfliktu dramatycznego który na nowo zaangażowałby widzów, będzie ekstremalnie trudne i skaże ewentualnych twórców na powtarzanie tych samych motywów, co w efekcie może wyglądać na wymuszone. Nie powiedział co prawda nic takiego, ale każdy kto potrafi wejść w buty twórcy fikcji, z pewnością łatwo doszedłby do tego wniosku.
Tyle że Lucas nie był w tym konsekwentny i często zmieniał zdanie. Mogliśmy np. słyszeć, że “od zawsze” myślał o dziewięciu epizodach w serii (a Mark Hamill to potwierdza), bo każda dobra saga rodzinna oprócz opowieści o rodzicach i dzieciach, musi mówić też o wnukach. Mogliśmy słyszeć też, że od początku pragnął historii dziejącej się w świecie makrobiotycznym, zamieszkanym przez Whille (jednokomórkowe istoty będące czymś w rodzaju kolektywnej Boskiej Cząstki, których ideę zastąpiła idea Mocy32). Ale równocześnie dowiadywaliśmy się, że Lucas był całkowicie niechętny idei sequeli i naszkicował swoje pomysły dopiero w reakcji na decyzję Disneya. Po premierze Przebudzenia Mocy w ostrożnych i dyplomatycznych słowach docenił film, podkreślając, że miał na niego zupełnie inny pomysł i dodając dość sarkastycznie że “fanom się spodoba”,33 choć np. na temat Ostatniego Jedi wypowiedział się z ostrożnym zachwytem, nazywając ten film “wyjątkowo pięknym”.
Zamiast słuchać samego Lucasa, lepiej więc wczytać się w jego pomysły czy np. fabuły projektów Dave’a Filoniego i Jona Favreau, którym przez lata dawał zielone światło. Bo kiedy to zrobić, widać jasno, że liczne motywy w trylogii sequeli i nowych serialach Disneya są dość logicznym i konsekwentnym rozwinięciem jego idei – a przynajmniej w tych sferach, które wyjątkowo mnie tu interesują. I oznacza to, że w tej czy innej formie, wciąż mamy do czynienia z wiwisekcją liberalnego światopoglądu. Oczywiście z pewnym upgrade’em, bo zmienił się troszkę duch, ergo musimy mieć troszkę więcej różnorodności rasowej czy sensowniejszych postaci kobiecych, bo, przypominam, te grupy dokładają się do box office.
Z Ahsoki wiemy na przykład, że Nowa Republika zajęła się aktywnie zarządzaniem poimperialnym majątkiem, jego redystrybucją (Galaktyka po toczącej się jeszcze jakiś czas wojnie znalazła się na skraju kryzysu gospodarczego) oraz stworzeniem systemu resocjalizacji i weryfikacji dawnych kadr Imperium. Ograniczano jednak siłowe metody nadzoru, starając się przede wszystkim przekonać osoby służące dawnemu systemowi do zmiany poglądów i sprawić, by docenili zalety demokracji.
Przypominało to nieco proces resocjalizacji dawnego cesarza Pu Yi, podjęty przez władze komunistycznych Chin – dawny władca mógł liczyć na bardzo humanitarne traktowanie i liczne swobody, także w zakresie czasu potrzebnego mu do zrozumienia swojej roli w nowej rzeczywistości. Było to dla Mao istotne z powodów propagandowych: zakończona rzeczywistym sukcesem “odnowa moralna” byłego cesarza zjednała nowej władzy gigantyczne poparcie społeczne, pokazowe odżegnanie się od polityki rewanżu stawiało nowy aparat partyjny w niezwykle pozytywnym świetle. Było też demonstracją wyższości idei maoizmu nie tylko nad ideami Zachodu, ale także nad bolszewizmem i stalinizmem, z którym Mao prowadził aktywne polemiki.34 Zarówno Pu Yi, jak i imperialni lojaliści, mają ze sobą jeszcze jeden wspólny element: brak realnej alternatywy w życiu. Mogli ogłosić wewnętrzną przemianę, lub pozostać w więzieniu, tudzież pod nadzorem nowych władz. O ile jednak chiński cesarz zdawał się rzeczywiście przystosować do nowej rzeczywistości i do końca życia nie próbował jej już kontestować, o tyle dawni funkcjonariusze kosmicznego faszyzmu postąpili… różnie. W końcu bez nich nie pojawiłby się nigdy, i nie urósł w siłę, Pierwszy Zakon.35 Choć nie wiadomo do końca, jaką rolę grali w jego rozwoju, biorąc pod uwagę że wielu z nich wyeliminował w międzyczasie czynnik biologiczny.
Przebudzenie Mocy informuje nas też o odrodzeniu Senatu w tradycyjnej formie znanej z czasów Republiki przed upadkiem. Nowa Republika wraca też do idei federacyjnej, rezygnując z ambicji utrzymywania układów w swoich granicach za pomocą siły i znosząc całkowicie system oparty na władzy gubernatorów regionalnych, który wprowadzono za czasów Palpatine’a. Z innych mediów wiemy, że po zakończeniu wojny domowej z “resztkami Imperium” (imperial remnants), kanclerz Mon Mothma (oczywiście…) postanowiła wysłać czytelny sygnał reszcie galaktyki, likwidując ostatecznie wszystkie możliwe narzędzia prawne pozwalające na koncentrację władzy w rękach jednostki. Odcięto się od przeszłości do tego stopnia, że zrezygnowano nawet z utrzymywania stałej siedziby Senatu na Corucsant – od tej pory najwyższa izba galaktyki miała regularnie zmieniać miejsce swoich obrad, a wybierano je w wyniku głosowania. Pierwszy Zakon wyrósł już więc na gruncie tej nowej-starej tradycji parlamentarnej, jako opozycja polityczna w samym Senacie – niemal od początku sprzymierzona z imperialnymi lojalistami.36 Dopiero później przeszedł od idei wyeksploatowania demokratycznych mechanizmów państwa do metod otwartego, zmilitaryzowanego separatyzmu.
W pierwszych latach po wojnie odbudowano również świątynię Jedi i z inicjatywy Luke’a Skywalkera rozpoczął się trening niewielkiej grupy młodych padawanów. Jak jednak wiemy z filmów i materiałów twórców, wszystko poszło się kochać, gdy przechodzący fazę emo nastolatka syn Hana Solo i Lei Organy zaliczył heglowskie ukąszenie Ciemną Stroną Mocy i uznał, że aby dialektyka dziejów wreszcie dokądś zaszła, należy najpierw powtórzyć historię Anakina i urządzić kolejną rzeź niewiniątek. Jednak nawet przed tym incydentem nie zadecydowano jeszcze, czy Zakon Jedi miał odrodzić się w formie znanej z czasów Republiki i jaka miała być jego nowa rola w systemie politycznym.
Luke w dużej mierze wchodził w buty swoich przodków jeśli chodzi o same zasady szkolenia Jedi, jednak wydawał się dość ostrożny jeśli idzie o tworzenie siły potencjalnie zdolnej do uzyskania wpływu na politykę w galaktyce. Jego podejście było dość nieortodoksyjne, bo sam dojrzewał do bycia Jedi w czasach nieortodoksyjnych i symbolizował pewną syntezę epok. Nauczył na przykład posługiwać się Mocą swoją siostrę, sugerując jej że nie musi porzucać małżeństwa z Hanem, by kroczyć ścieżką Jedi.37 Nawet gdy szkolił Rey czy Grogu, radykalnie odrzucał dogmatyzm starych zasad na rzecz bardziej indywidualnego modelu pracy z uczniem, lub kierowania się uczuciowym aspektem relacji z Mocą.
Obrazuje to nie tylko pewnego ducha naszej epoki i zmianę podejścia do wychowania czy edukacji, ale też sugeruje na boku pewną myśl, dzięki historii z Leią: zamiast tworzyć kolejną radę kosmicznych imamów i mędrców zastępującym nam drogowskaz moralny, lepiej zaszczepić klasie rządzącej te same idee, którymi ci pierwsi się kierują. By jednak nie zamienić ich w fanatyków religijnych w typie Krzysia Bosaka, nie wolno uczyć ich starej filozofii opartej na dogmatach, lecz dać im narzędzia za pomocą których będą w stanie zobaczyć więcej i podjąć świadome, samodzielne decyzje. Musicie przyznać ze to kusząca wizja: nawet nasi ziemscy politycy wyposażeni w tego rodzaju insight i mentalność buddyjskiego mnicha natchnionego prawdziwym Duchem Świętym mogliby stać się o wiele bardziej godnymi zaufania figurami. Skoro mają bowiem stanowić prawdziwą elitę, dlaczego nie mogliby łaskawie spróbować dorosnąć do tego miana?
Niestety wokół samej natury władzy orbitują słabości i pokusy, które trudno pogodzić z takim myśleniem. Oprócz tych banalnych, jak chciwość, zachłanność czy krótkowzroczność, istnieją też problemy nierozerwalnie związane z samym faktem sprawowania nadrzędnej kontroli nad sprawami innych. Na przykład to, że taki wpływ trudno odpuścić. Trudno odpuścić przywileje i możliwości które się z nim wiążą, trudno związać samą siebie tak żelaznym gorsetem wartości by nie ulec pragnieniu rozluźnienia go choćby na chwilę. Zwłaszcza kiedy działasz, we własnym przekonaniu, w dobrej wierze i w najlepszym interesie swoich poddanych. David Graeber i David Wengrow w swoim megaeseju Narodziny Wszystkiego sugerują wręcz– patrząc na prehistorię – że moment ideologicznego sprzężenia idei władzy z ideą opiekuńczości był tym słynnym poszukiwanym przez nas w dziejach punktem bez odwrotu: od tej pory uwięziliśmy się na dobre w zhierarchizowanych systemach, które w mniejszym lub większym stopniu podejmują decyzje za nas, zaś granice skuteczności mechanizmu kontroli społecznej są w nich wyznaczone przez dobrą wolę władzy, czy poziom zaawansowania środków nadzoru. Oczywiście w dużym uproszczeniu.
Należy tu dodać, że ta opiekuńczość władzy nie wiąże się wcale z modelem określanym jako welfare state lub modelem w którym obywatel ma wobec państwa po prostu liczne obowiązki, których musi dotrzymywać, choć nigdy osobiście się na nie nie zgadzał. Trzeba to rozumieć szerzej: idea opieki siedzi w głowie rządzących i służy ich samowalidacji, pomaga widzieć w sobie kogoś więcej niż cynika zainteresowanego władzą dla samej władzy. Nieważne czy widzisz w sobie tylko “sternika” pilnującego głównego kursu łodzi (jak Ronald Reagan), “pokornego urzędnika” strzegącego procedur i interesów kraju (jak David Cameron czy Angela Merkel), czy dosłownego “ojca narodu” (jak Nicolae Ceaușescu). Wszystkie te persony polityczne łączy wykorzystanie tego samego chwytu w celach (auto)wizerunkowych: przekonania o tym, że ich obecność u władzy jest w ten czy inny sposób istotna dla wspólnego dobra i dobra całej rzeszy ludzi. Dla rządzonych zaś nie ma najmniejszego znaczenia czy za tą ideą stoi cynizm czy autentyczne przekonanie. Efekty są zwykle takie same, a wiemy już dobrze czym często bywa wybrukowane piekło.
George Lucas czy Dave Filoni próbowali niejako wychować młodszych widzów tak, by ci w przyszłości byli zdolni do przejrzenia machinacji władzy i obaj z pewnością zgadzali się iż nie można ufać samym rządzącym, że ci będą w wystarczającym stopniu kontrolować się nawzajem. Filoni w Wojnach Klonów wprowadza liczne wątki związane z nadużyciem władzy zarówno ustawodawczej, wykonawczej jak i sądowniczej, obnaża niesprawiedliwe hierarchie i brudne polityczne gry w których nurza się nawet sam Zakon Jedi. Nie ma nieskazitelnych – zdaje się mówić, podążając za logiką zdarzeń z epizodów I-III i próbując dokonać ich diagnozy. Z jego “uniwersum” wynika, że tylko świadome i zorganizowane społeczeństwo obywatelskie może stawiać tamę zakusom władzy38.
Sam Lucas jest jednak niepewny, stoi w tej kwestii w rozkroku. Wie, że Republikę trawił rak, ale z jednej strony oskarża o to bierną i łatwą do zmanipulowania opinię publiczną, a z drugiej – słabych polityków którzy nie dorośli do swojego posłannictwa. Nagminnie idealizuje Padmé, która w rozszerzonej wersji Ataku Klonów opowiada Anakinowi z dumą, jak sama zrezygnowała z rządzenia Naboo, pomimo wielkich protestów jej poddanych, którzy chcieli widzieć ją na tronie do końca świata. Wynosi pod niebiosa jej postawę moralną gdy ta mówi, że “zmiana jest dobra” i że “gdybym została, zrobiłabym to, czego ludzie chcą, a nie to, czego potrzebują”. Stary George nie ma wątpliwości, że gdybyśmy mieli więcej tak mądrych i wewnętrznie oświeconych polityków, żaden populizm by nam nie groził. Nie wierzy do końca w to, że ludzie są w stanie podjąć dobrą decyzję sami – w końcu świat jest zbyt skomplikowany, a oni zbyt przemęczeni i słabi, by dostrzec zagrożenie czyhające na horyzoncie. Zło jest zawsze sprytniejsze, bo nie gra uczciwie. Dlatego wierzy w mit Dobrego Opiekuna, reprezentującego prawdziwe interesy ludu, nawet jeśli ten lud nie jest ich do końca świadomy. Ten liberał, postawiony w obliczu własnych dylematów, mógłby zgodzić się nawet z oświeconym monarchistą.
Nowa trylogia wydaje się podążać bardziej za jego myślą, choć poświęca sprawom politycznym relatywnie najmniej czasu – scenarzyści wolą, naśladując formułę epizodów IV-VI, odbić refleksje społeczne i polityczne w zwierciadłach postaci i ich indywidualnych wyborów, niż umieszczać akcję w środku politycznej kuchni. A przynajmniej tak odczytałam to po raz pierwszy kiedy zobaczyłam Epizod VII w 2014 roku i otrząsnęłam się z potężnego zdziwienia ilością fanserwisu, rekurencji motywów i wrzuceniem mnie w środek rzeczywistości, której nie mogłam dobrze zrozumieć. W najdramatyczniejszym momencie filmu, czyli śmierci Hana Solo, którą rzeczywiście można przyrównać do sceny śmierci Mufasy w Królu Lwie, dotarło do mnie, że JJ Abrams zabiera nas w podobne rejony co Lucas kilka dekad temu: bezpośrednio łączy motyw walki pokoleń z obrazem ich przekonań, które położyły się cieniem na ich politycznych decyzjach. I stara się odsłonić to, jak konflikt tych przekonań odbija się na podejściu do ważkich problemów współczesności – takich jak wzrost popularności postmodernistycznej, ale zakochanej w faszyzmie prawicy i głębokie rozczarowanie liberalnym status quo.
Nawet jeśli przesadzałam lekko w tym, że Lucas posunięty do ściany mógłby zgodzić się z monarchistami (a raczej z ich sposobem myślenia który zakłada, że “zmiany idą od góry” i że to władza ma w ręku wszystkie karty), to wydaje mi się że fascynacja na przykład Grzegorza Brauna Gwiezdnymi Wojnami nie jest wcale aż tak przypadkowa jak można sądzić. Owszem, Braun w swoich pseudoanalizach na YouTube za każdym razem podkreśla, jak obrzydliwa jest mu warstwa ideologiczna sagi, trafnie charakteryzuje ją jako “republikańską propagandę” (w sensie: antymonarchistyczną), a jednak wciąż uparcie powraca do kolejnych części, by zachęcić swoich widzów do pewnej subwersji. Namawia nas do przekornej identyfikacji z siłami służącymi Ciemnej Stronie Mocy i próbuje powiedzieć nam, że gdyby obrać je z całej demoniczności, zobaczylibyśmy w nich po prostu strażników galaktycznego porządku i monarchicznego ładu, a także tradycyjnych wartości. Oczywiście według Brauna jesteśmy “manipulowani” przez Lucasa i resztę twórców, którzy dopisują tej monarchii akty ludobójstwa czy przemocy, bo po prostu chcą zohydzić nam pewne wartości i zaszczepić w nas przekonanie, że sekularna i liberalna demokracja jest jedynym sensownym porządkiem na świecie.
Cóż, Braun się nie myli, tylko że tak działa popkultura – sama piszę o tym w pierwszej części tego tekstu. Bardzo często jest też tak, że “czarne charaktery” są wentylem bezpieczeństwa dla różnych niepokojów społecznych, a ich postawa bywa często dość atrakcyjna (patrz: Joker z Batmana). Czasem jedynym ich grzechem jest samo podważanie status quo – dlatego można odnieść wrażenie, że scenarzyści wręcz celowo każą im robić rzeczy okrutne, by uniknąć ryzyka romantyzowania ich postaw i brania z nich przykładu (patrz: część villainów z Marvela). To z pozoru więc jasne, że monarchista będzie się identyfikował raczej z figurami władzy absolutnej, a na ideologię twórców będzie patrzył krytycznie. Tak już ma w głowie poukładane i tyle.
Tyle że nie do końca. W uniwersum Lucasfilmu istnieje wiele monarchii nietotalitarnych. Z filmów wiemy co najmniej o dwóch – Alderaan i Naboo, w innych dziełach poznajemy na przykład Mandalore, czy Onderon. Owszem, Braun nie musiał grzebać tak głęboko, nie musiał też zwracać uwagi na te wątki, ani analizować tych modeli społecznych (zwłaszcza że niewiele o nich wiemy, a wątpię żeby Braun był fanem animacji lub oglądał uważnie np. Kenobiego). Uważam jednak, że na jakimś głębokim poziomie coś ciągnęło go do oglądania kolejnych epizodów sagi na przestrzeni lat i nie był to tylko sentyment z dzieciństwa do “starej trylogii” kopiowanej na kasety w czasach PRL. Raz, że sam mógł być kiedyś pod wrażeniem tej politycznej wizji walki Dobra ze Złem (nie musiał urodzić się autorytarystą), a dwa – że mógł odnaleźć w wizji i sposobie myślenia Lucasa coś, co bardzo z nim rezonowało.
Dlaczego jednak to, co rezonowało tak bardzo, to właśnie fascynacja Imperium i Vaderem, a nie na przykład dynastią Organa z Alderaanu? Czemu nie wspomina słowem o tych mniej zamordystycznych monarchiach z uniwersum? Cóż, Braun prócz tego, że jest monarchistą, jest też faszystą. Monarchię widzi jako ostoję silnej władzy, zdolnej do rozwiązywania głębokich problemów trawiących państwo oraz stojącej na straży wartości, które według niego powinny obowiązywać w społeczeństwie. Jedyną różnicą między nim a zwolennikami dawnych europejskich faszyzmów jest to, że według Brauna tylko władza z boskiego nadania ma szansę na stabilne rządy, niezakłócane odśrodkowymi “rewolucyjnymi” tendencjami politycznymi. Kanclerz czy duce to tytuły świeckie, a świeckiej władzy brakuje odniesienia do Wyższych Sił oraz legitymacji mającej swoje źródło w pozaludzkiej sferze. Dlatego jest słaba i podatna na rewizjonizm, który rozpanoszył się po świecie po Rewolucji Francuskiej. Tylko monarcha z łaski bożej może zaprowadzić autorytarny, ale harmonijny porządek, przywracając Bogu właściwe miejsce i związując życie ludzi bezpośrednio z Jego prawami. I właśnie dlatego najbardziej atrakcyjna w Star Wars wydaje mu się właśnie zmilitaryzowana tyrania na czele z dawnym Kanclerzem, który koronował się na Cesarza,39 odwołująca się do tradycyjnych wartości satanistycznej z natury religii Sithów, opartej na idei, że uczeń zabija mistrza. Ma to sens? Cóż, dla nas nie, ale w świecie Grzesia nie takie rzeczy są możliwe. W końcu ostatecznie obraz Imperium to dla niego liberalna propaganda, a Palpatine nigdy by czegoś tkaiego nie zrobił.
Czemu czepiam się tego Brauna jak rzep koziego ogona? Bo to właśnie jego refleksja na temat sequeli, a konkretnie Przebudzenia Mocy, odsłania niechcący coś, co trafia w samo sedno wizji rzeczywistości politycznej w nowej trylogii. Braun mówi jakiemuś swojemu widzowi (siedząc zresztą na warszawskim Dworcu Centralnym), że fabuła Epizodu VII bardzo go zaciekawiła ze względu na to, jak przedstawiono dalsze losy dawnych bohaterów sagi. Według niego bowiem zarówno Han Solo, Leia Organa jak i Łukasz Skywalker (sic!) są tam podstarzałymi reprezentantami pokolenia dzieci-kwiatów, którzy zrobili już swoją rewolucję, ale po latach odkrywają, że ich idee zaczynają umierać wraz z nimi. Młodzi ludzie bowiem mają dość liberalnego fałszu i obłudy pokolenia swoich rodziców i zwracają się ku tradycyjnym wartościom. Film demonizuje te wartości jako faszystowskie i ludobójcze, ale przecież my na Ziemi wiemy jak jest naprawdę. Fakt, że Pierwszy Zakon urósł w siłę, jest dowodem właśnie na tę pokoleniową zmianę, na to że młodzież w obecnych czasach myśli samodzielnie i nie daje się zmanipulować wizji radosnego, wielokulturowego, zdegenerowanego kosmosu, sterowanego zza kulis przez radę Mędrców Syjonu na czele z pewnym osobnikiem o semickim charakterze.40 Symbolem tej postawy jest dla Brauna oczywiście Kylo Ren: młody gniewny rycerz (nieprzypadkowo z krzyżem w rękojeści miecza świetlnego!), którego fascynację Darthem Vaderem dworcowy filozof porównuje do fascynacji młodzieży Żołnierzami Wyklętymi. Idea reanimacji Imperium to nic innego jak objaw wiecznie żywej, ludowej tendencji do posłuszeństwa dobrym, bo sprawdzonym i prastarym ideałom. Świat “republikanów”, lewicowców i innych pięknoduchów pogrąża się w zapomnieniu i nawet stary Łukasz Skywalker nie chce go już bronić. Nadchodzi konserwatywna rewolucja, dziejowy kataklizm. Nawet monarchista myśli Heglem albo wręcz Marksem.
Oczywiście to było w roku 2014, kiedy rzeczywiście obserwowaliśmy zjawiska o których mówi Braun. Ich rzeczywiste podłoże było inne i raczej związane z dość intensywną ofensywą propagandową postmodernistycznej prawicy, której paliwa intelektualnego dostarczały bogate, międzynarodowe think-tanki zależne od cynicznych, antyzachodnich sił politycznych. Ale niezależnie od podłoża, faktycznie był czas kiedy wydawało się, że tak zwany alt-right znalazł socjotechniczny klucz do ludzkich serc i rozbroił je tak, jak rozbroił je w latach 20. XX wieku Edward Bernays, tworząc nowoczesny marketing polityczny oparty na ideach swojego wujka, Zygmunta Freuda.
Z perspektywy czasu wiemy już oczywiście, że żadna wielka konserwatywna rewolucja nie nastąpiła, a idea wojny kulturowej, czyli rzekomego odruchu samoobrony społeczeństwa przed “nowym totalitaryzmem politycznej poprawności” była wyłącznie narzędziem realizacji bardzo przyziemnych interesów politycznych (jeden wygrał w jej oparach wybory, drugi pod jej zasłoną chciał bezkarnie przeprowadzić napaść na inne państwo). Ale po pierwsze, szkody i tak zostały dokonane, co obrazuje histeryczna wręcz polaryzacja społeczna ostatnich lat, a po drugie, był to bardzo adekwatny obraz w momencie, w którym wychodziły kolejne części Gwiezdnych Wojen. Momentami wręcz przyczynkowy i mocno jadący po bandzie, co widać zwłaszcza w postaci generała Huxa, będącego pokazową i niesubtelną satyrą z amerykańskich neonazistów w typie Richarda Spencera. To rzeczywiście taki comic relief ku pokrzepieniu serc: pamiętajmy że zło jest nie tylko banalne, ale i głupie i zakompleksione.
Ale poza obrazem głupiego politycznego fanatyzmu, reakcyjnej obsesji na punkcie idei porządku i wręcz religijnej, ale naskórkowej i pustej manierze naśladownictwa swoich dawnych imperialnych idoli, widać że Pierwszy Zakon nie ma do zaoferowania swoim członkom wiele więcej niż tożsamościową fiksację. W kręgach anglosaskich arystokratów funkcjonowało kiedyś takie powiedzenie: “jeśli musisz wciąż mówić ludziom, że jesteś damą, to znaczy że nią nie jesteś”. LARPerzy Imperium bredzą o swoim oddaniu idei i podążaniu drogą swoich poprzedników, ale w niczym ich nie przypominają, nie dorównują nawet w części ich dawnej wielkości. Są za to niesamowicie przywiązani do swojego tajemniczego credo i dałabym głowę, że na gwiezdnych niszczycielach są kapliczki z Palpatine’em, podobne do dawnych japońskich kapliczek cesarskich. Działając w najbrutalniejszy możliwy sposób członkowie PZ podporządkowują sobie niezależne planety i układy, siłą wcielają ich mieszkańców do wojska, nie próbując nawet mydlić im oczu że idzie o ich dobro i bezpieczeństwo, nie pragną pokoju nawet w warstwie deklaratywnej. Opierają się na fanatycznej wierze w nadejście Ostatecznego Porządku, ale trudno powiedzieć, czy wiedzą w ogóle czym on w istocie jest – przecież nie widzieli go na własne oczy, tak jak zaczadzeni użytkownicy 4chana nie mają pojęcia kim jest tajemniczy Q. Kieruje nimi przede wszystkim resentyment i poczucie krzywdy, a raczej narracja o poczuciu krzywdy, którą tak skutecznie sprzedano przecież nawet białej amerykańskiej klasie średniej. Nie wiedzą, czego chcą od tego świata, ale wiedzą że chcą więcej, a więcej nie jest im dawane. Są zagubieni w świecie, w którym panuje krzykliwa polifonia postaw i tożsamości, w którym brakuje obiektywnego punktu odniesienia. Obiektywnego to znaczy takiego, który sadowi się ponad całym tym ludzkim chaosem, uosabiającego fakty, które nie dbają o twoje uczucia. No i najlepiej takiego który wskazywałby jasno, która grupa jest predestynowana do dominacji nad resztą. Tego wszystkiego dziś brakuje i dlatego właśnie tacy jak oni nie mogą być szczęśliwi. Ktoś musi być temu winien i zlikwidowanie go z pewnością pomoże w rozwiązaniu problemu. Dlatego ważniejsze od szlachetności celu jest zbudowanie kolejnej gigantycznej galaktycznej broni – nie tyle po to by utrzymać détente, lecz by spełnić theweltowskie męskie fantazje o gwałcie i zniszczeniu. Moja pała będzie większa niż wszystkie pały moich przodków razem wzięte.
To wszystko w dość oczywisty sposób portretują przynajmniej dwie pierwsze części nowej trylogii (o istnieniu trzeciej najchętniej bym zapomniała). Jednak mimo sprawnego obnażenia wspomnianej banalności i śmieszności zła, przypomina nam się jednocześnie, że nawet tak osobliwy i żałosny w istocie twór jest wciąż groźny. A skoro jest groźny, trzeba znaleźć przynajmniej sposób na to, by go pokonać, skoro najwidoczniej nie da się sprawić, by już nigdy nie podnosił głowy.
Jest to jedna z najdojrzalszych refleksji nowej trylogii, powiązana z dość brutalnym jak na tę serię rozliczeniem pewnego ideału politycznego, który z pewnością siedział w głowie George’a Lucasa. Nawet ktoś o inteligencji Grzegorza Brauna musiał to zauważyć, choć oczywiście wysnuł z tego zupełnie bajkową refleksję, której (na szczęście) nie potwierdziła historia. Odrzućmy więc jego okulary i powiedzmy to, co musi być powiedziane.
Po aneksji Krymu przez Rosję w 2014 roku, a potem po rozmaitych wydarzeniach mocno przeobrażających nasz świat, socjolog Francis Fukuyama41 stał się jednym z najchętniej wyśmiewanych teoretyków politycznych. Jego refleksja z 1989 roku o nastaniu epoki zwanej końcem historii, mówiła nam że heglowski “proces historyczny” dobiegł właśnie końca wraz z kruszeniem się Związku Radzieckiego i upadkiem idei światowego komunizmu, a także że model demokracji liberalnej będzie odtąd wyznaczać pewien złoty standard dla świata, który będzie dążyć raczej do form politycznych mieszczących się właśnie w tych granicach. Zwulgaryzowane tezy z jego książki służyły przez lata rozmaitym politycznym think tankom do powielania przeświadczenia iż – generalnie rzecz biorąc – żadne znaczące zmiany polityczne czy terytorialne, przynajmniej w tak zwanym zachodnim świecie, nie są już dziś możliwe. Że kapitalizm i liberalna demokracja ostatecznie “wygrały” oraz że odtąd wszelkie stosunki między państwami czy stronnictwami będzie regulować w większym stopniu siła wymiany rynkowej i prawa ekonomii niż decyzje stricto polityczne i siłowe. Gdy okazało się, że historia ma jednak własne plany, większość politologów i komentatorów zaczęła używać frazy o końcu historii w sposób ironiczny, podkreślając jednocześnie jak bardzo mylił się autor, którego nie przeczytali zbyt uważnie.
Niezależnie jednak od tego, kto jak co przeczytał, przekonanie o tym, że koniec historii rzeczywiście nastał, było w istocie silne pod koniec XX wieku. To ono było podłożem słynnego resetu Obamy w relacjach z Rosją, to z jego powodu świat zachodni kompletnie zignorował istotność Arabskiej Wiosny i następującej tuż po niej wojny domowej w Syrii, a także odżywaniu dawnych sentymentów terytorialnych wielu krajów rozwijających się. W podobny sposób Amerykanie jako społeczeństwo kompletnie przespali okres psucia się rządów Obamy i wzrostu popularności skrajnej prawicy, zadowoliwszy się faktem odsunięcia Busha od władzy.
W samym tylko Epizodzie VII, powstającym na długo przed ogłoszeniem startu Trumpa w wyborach prezydenckich, widać coś w rodzaju odbicia całej ówczesnej i przyszłej sytuacji, a nawet coś w rodzaju proroctwa. Nowa Republika uznała, że jej największym problemem nie była wcale wadliwa polityka Senatu, machinacje Jedi, korupcja, podatność na lobbing czy brak zaadresowania problemów związanych z bezpieczeństwem handlu czy nierównościami społecznymi. Nie – za wszystkie grzechy wszechświata obwiniono militaryzację państwa. Według tej logiki, jeśli państwo nie utrzymuje rozległych sił wojskowych – takich jak armia klonów pokazana nam w Epizodzie II – jego potencjalni wrogowie nie będą w stanie stworzyć junty i przejąć władzy za pomocą aparatu przemocy. Nie masz wojska, nie masz problemu. W dodatku, skoro odtąd układy Republiki miały być wolne, łatwiej będzie zyskać ich zaufanie, wycofując swoje siły i niwelując własny potencjał odstraszania. Nieistotne, że to właśnie tę lukę w bezpieczeństwie wykorzystały dziesięciolecia temu siły Federacji Handlowej i zalążkowej formy sojuszu Separatystów, i że to jej załatania domagała się młoda jeszcze królowa Amidala.42 Po traumie związanej ze zbrodniami Imperium postanowiono odesłać antyczne spory do lamusa i pójść drogą politycznie efektowną, ale potwornie niebezpieczną. Naciski osób takich jak Leia czy Ahsoka, nie do końca zadowolonych z takiego obrotu spraw, uchroniły Nową Republikę przed kompletną demilitaryzacją, jednak kosztowało je to popadnięcie w niełaskę nowego rządu. Zgodnie z tym, o czym mówiliśmy w części 1., wojownicy mieli teraz ustąpić miejsca wyważonym politykom, a mundury zostać w szafach. Sprawy rozwiążą się same, nam zostaje już tylko pięknie się różnić.
Dawna styropianowa opozycja wraca więc do władzy po latach niebytu, a jej najsilniejsi weterani, wywodzący się jeszcze ze starego Senatu sprzed Palpatine’a, wyrastają na kluczowe osoby w państwie. Nie pozwolili zmarginalizować swojej roli w Rebelii – przecież to oni wręcz ją stworzyli w takim kształcie w jakim poznaliśmy ją w Epizodzie IV43 (kanibalizując po drodze mniejsze stronnictwa, co widać w animacji Rebels), tym bardziej po latach nie pozwolą na to, by ktoś podważał ich kombatancki autorytet. Tyle że zdrowe państwo nie może tak działać, polityka wymaga nie tylko rotacji, ale i ciągłych, adaptacyjnych zmian – nie może opierać się na kulcie jednostki lub jednostek, a także na wiecznym straszeniu powrotem “tamtych” do władzy. Zagrożenia od zawsze tam były – zdaje się mówić JJ Abrams – a wy po prostu zdajecie się je ignorować, bo tak jest wam wygodniej. Chroniąc własną pozycję, romantyzujecie swoją przeszłość i roztaczacie usypiającą mgiełkę nad waszymi poczynaniami. Trochę tak, jakbyście bali się przyznać, że tylko bycie w opozycji lub w podziemiu nadaje waszemu życiu sens, że tylko skonkretyzowany wróg i silna moralna legitymacja do walki z nim są czymś, w odniesieniu do czego potraficie się odnaleźć. Dlatego wydajecie się czerpać wręcz masochistyczną przyjemność z uciekania jak szczury na pokładzie ostatniego krążownika Republiki przed siłami admirała Huxa. Nawet jeśli Pierwszy Zakon wymorduje was do ostatka, zginiecie w przeświadczeniu że mieliście Rację.
Lata ignorowania rosnącego w siłę separatystycznego stronnictwa neofaszystów i jego militarnego potencjału, polityka appeasementu, kompletna obojętność wobec losów grabionych i plądrowanych Zewnętrznych Rubieży – wszystko to prowadzi do najgorszego scenariusza który może wyniknąć z postawy business as usual. W płomieniach staje nie tylko siedziba parlamentu, ale i cały system Hosnian. Zszokowane elity zachowują się jak zbudzone ze snu, popełniają chaotyczne decyzje, a w obliczu rychłej śmierci resztek zmontowanego przez nie Ruchu Oporu, bawią się w powerplaye z “tajemnicami wojskowymi” i spory kompetencyjne, które kończą się tragicznie niemal dla wszystkich. W dodatku twórcy Ostatniego Jedi uparcie każą nam wierzyć, że clou konfliktu Poe Damerona z Wiceadmirałką Holdo jest płeć tych postaci i wynikająca z niej dynamika przywileju, nie zaś elitarystyczna mentalność dowódczyni (największej przyjaciółki Lei!), która uważa po prostu, że nie ma co zdradzać Wielkich Tajnych Planów byle kmiotom, co to mleko mieli pod nosem kiedy ja ze szwagrową…
Coś, co z początku wydawało się słuszną i dość druzgocącą krytyką dawnego galaktycznego układu politycznego, w epizodzie VIII przeradza się w odrobinę tępą afirmację kombatanctwa: może i ci ludzie dawniej nie okazali się najgenialniejszymi politykami pod słońcem, ale tylko oni wiedzą, jak się robi rebelię i odnosi sukcesy w walce z totalitaryzmem. Odnosząc to po raz kolejny do naszej ziemskiej rzeczywistości możemy westchnąć z rozczarowaniem, że niestety nic w tym nowego: w dwa lata po premierze Przebudzenia Mocy wybory w USA przegrała z kretesem kojarzona z dawnymi elitami Hillary Clinton. Szła do wyborów z osobliwymi pseudo-feministycznymi hasłami o przebijaniu szklanego sufitu, będąc najgorszą z możliwych role models nawet dla młodych kobiet z niższej klasy średniej,44 które mogły tylko pomarzyć o jej kapitale społecznym i pozycji. Dla każdego, kto uważnie obserwował prawybory u Demokratów bez klapek na oczach, było oczywiste że ta kandydatura nie ma żadnych szans by postawić tamę coraz bardziej rozochoconej prawicy. Sondaże dawały większe szanse na zwycięstwo Berniemu Sandersowi – politykowi umiarkowanej, ale stanowczej lewicy, który miał szansę na to, by jego wizja wyszła naprzeciw duchowi społecznemu, domagającemu się zdecydowanych i odważnych działań politycznych. W świecie Star Wars brak jego odpowiednika, ale nic w tym dziwnego: figury atakujące status quo od lewej strony praktycznie nie pojawiają się w popkulturze. Mamy jednak postacie na całym spektrum rozczarowania sytuacją bieżącą: od pragmatycznej Rose kierującą się silnym kompasem moralnym, po świętego-pustelnika Luke’a Skywalkera. Niestety żadna z nich nie znajduje się nawet blisko ośrodków decyzyjnych i struktur władzy.
Rose jest tylko nic nie znaczącym trybikiem w maszynie Ruchu Oporu – jej determinacja i wrażliwość są godne podziwu, a ona sama z pewnością zostanie nagrodzona w wymierny sposób po zażegnaniu kryzysu, ale nie ma backgroundu kombatantki, nie zna odpowiednich ludzi i nie ma dostępu do ich uszu. Może liczyć tylko na sojuszników w rodzaju Poe i Finna: ludzi o dobrych sercach, choć odrobinę pogubionych na swoich wyboistych ścieżkach. Nie ma jednak wyjścia, jeśli chce przejąć inicjatywę i wyrazić swoje niezadowolenie wobec elitaryzmu i paranoi dowództwa. Luke to inna para kaloszy: zerwał z establishmentem całkowicie świadomie i nawet jeśli przyczyny tego zerwania były z początku natury duchowo-moralnej (cóż to za Jedi, który próbuje zamordować swojego ucznia?), to jego refleksja zyskała też wymiar polityczny. Nie chciał firmować swoją legendą instytucji, która w miarę swojego rozwoju z pewnością stałaby się ponownie elementem politycznej układanki Nowej Republiki. Pytaniem, które zapewne dręczyło go przez lata, nie było jak stworzyć nowy Zakon Jedi i uchronić go przed zakusami Ciemnej Strony Mocy, tylko po co w ogóle go tworzyć. Luke nie odnosi się wprost do polityki galaktycznej ani razu, ale jako widzowie rozumiemy przecież, że instytucja, którą miał zamiar odbudować, nie mogłaby funkcjonować w społecznej i politycznej próżni. Samo istnienie grupy kosmicznych samurajów dysponujących magią, w wyraźny sposób zmienia dynamikę rozkładu siły i władzy we wszystkich zakątkach znanego wszechświata.
Być może filmowy Luke trochę zbyt często przedstawiany był przez internetową lewicę jako stary marksista lub anarchista, głęboko rozczarowany ideami reformistycznymi i rozumiejący, że tylko całkowita anihilacja kapitalistycznych stosunków pracy tudzież struktur władzy państwowej może przywrócić równowagę Mocy. Jest to jednak wciąż jedno z niewielu sensownych, nawet jeśli życzeniowych, odczytań roli tej postaci w nowej trylogii (zwłaszcza że Ostatni Jedi daje kapitalizmowi małego prztyczka w nos). Jeśli pominąć cały mesjanizm jego wątku i zignorować cały Epizod IX, trudno nie zauważyć, że przez większość czasu Skywalker zdaje się krzyczeć do nas z ekranu: zmiany nie są opcjonalne, zmiany są konieczne. Powrót do modelu business as usual, czy to w polityce, czy to w treningu nowych shinobi, pod żadnym pozorem nie wchodzi w grę. Świat nie jest już tym, czym wydawał się być pokoleniom boomerów i yuppies. Zdrowy rozsądek nie zawsze zwycięża, historia potrafi się powtarzać, a woda w kranie potrafi się skończyć. Jeśli będziemy bronić się zażarcie przed tymi zmianami, tonąć w starych koleinach i klepać się po plecach w gronie uprzywilejowanych, prędzej czy później zjawi się ktoś, kto położy ludzkości na stole swoją ofertę. Ta oferta będzie sprzeczna, często absurdalna i niewiarygodna, ubrana w masę taniej socjotechniki, ale za to będzie w stanie zaoferować odbiorcom chwytliwy refren, z łatwością niosący się po galaktyce: ten refren to sprawczość. Możemy zżymać się na tych, którzy zbyt łatwo go podchwycą, nazywać ich ciemniakami i prymitywami (często zresztą tak jest, nie ma co się czarować), ale nic w ten sposób nie osiągniemy.
Nowa trylogia zatrzymuje się w pół drogi w tej refleksji, ale cieszę się, że w ogóle pozwala jej wybrzmieć.45 Nie mam do niej nawet specjalnych pretensji o to, że nie próbuje poprowadzić nas ku jakiejś nowej, alternatywnej wizji i nie podpowiada nam pomysłów na przyszłość. Baśnie mogą być bardzo inspirujące, ale głównie na poziomie ogólnym – wpisywanie w nie sprecyzowanych rozwiązań politycznych jest dość trudne, zwłaszcza że łatwo o ich szybką dezaktualizację i narażenie się na śmieszność. Poza tym wiem że nic nie wiem to też komunikat, zwłaszcza że na chwilę obecną rzeczywiście zdajemy się nie wiedzieć. A przynajmniej gdy zdefiniujemy “my” jako “narracje mieszczące się w głównym nurcie politycznym i adekwatne do prezentacji w popkulturze”.46 Na rozmaitych Zewnętrznych Rubieżach roi się od różnych refleksji, choć tak naprawdę nawet ich autorki nie mogą być pewne swoich racji: przekleństwem funkcjonowania na marginesach jest to, że bardzo rzadko masz okazję do przetestowania swoich idei w praktyce. Łatwo za to o ciągłe spory, co w różnych momentach historii było widać w szeregach radykalnej prawicy, a teraz doświadczają tego kręgi lewicowe. Nie o tym jednak jest ten tekst, tak jak nie jest on jakiegoś rodzaju zakamuflowaną zachętą do głosowania na jakąś opcję polityczną, w tym lewicową. Doświadczenia rozmaitych krajów rządzonych przez jawnie lewicowe opcje pokazują, że tego rodzaju władza równie często ponosi porażkę w walce z imposybilizmem politycznym.
Czy jest on w takim razie sugestią, że opcje liberalne są organicznie niezdolne do uczenia się na własnych błędach i w konsekwencji skazane są na stopniowe pogarszanie sytuacji społecznej i dawanie paliwa populistycznej prawicy? I tak i nie. Owszem, samobiczowanie się przez liberałów w tonie byliśmy głupi po przegranej i natychmiastowy odwrót od jakiejkolwiek samokrytyki czy korekty kursu po ponownym zwycięstwie to irytujące zjawisko. Irytujące jest też to, że zwycięstwa nad prawicą w różnych krajach okazały się krótkotrwałe lub iluzoryczne, i że sporo w tym winy właśnie tych, którzy uparcie trzymali się swoich dogmatów. Trudno jednak powiedzieć, czy będzie tak zawsze, i czy same społeczeństwa, wyraźnie wymęczone już napiętą do ostatka polaryzacją polityczną, nie okażą się skuteczniejszym czynnikiem nacisku na elity, niezależnie od proweniencji tych ostatnich. Nie wierzę w historyczny determinizm i myślę, że historia zaprowadzi nas tam, gdzie tego chcemy, a nie tam, gdzie “powinna”.
Faktem jest jednak, że społeczny duch i jego stan wyobraźni politycznej wyrażony w “uśrednionym” obrazie kultury, są w potężnym kryzysie. Nawet jeśli dzieła takie jak Star Wars potrafiły inspirować nas do jakiegoś rodzaju walki, wciąż nie wszyscy z nas rozumieją, że prawdziwe życie toczy się również po napisach końcowych i że samo pokonanie symbolicznego Zła niczego jeszcze nie gwarantuje. Gwiezdna saga to niemal wiwisekcja świadomości liberała, zarówno wyborcy jak i polityka: za każdym razem prowadzi nas w stronę nadziei, że wystarczy wygonić “tamtych”, przywrócić “praworządność”, podporządkować sobie instytucje, a rozmaite istotne sprawy jakoś same się poukładają. Nic dziwnego, że dla konkluzji nowej trylogii w epizodzie IX potrzebowano powrotu zakonserwowanego w formalinie Palpatine’a. Musiano wskrzesić figurę, uosabiającą wszystkie problemy wszechświata, bo pojedynczą postać można zabić, przebić kołkiem i mieć nadzieję, że już nigdy nie wróci. Łatwo było zrzucić całą winę za galaktyczne zło na przedwieczne, nieumarłe abominacje, wykorzystujące naiwność młodych radykałów politycznych. Trudniej przyznać że, jak śpiewała Majka Jeżowska, piekło jest w nas.
Problem leży więc nawet nie w tym, że liberałowie są głupi, naiwni, czy niezdolni do wyciągania konsekwencji ze swoich porażek. A przynajmniej nie tylko. Problem w tym, że symbole i narracje którymi się posługują, są po prostu nieadekwatne do rzeczywistości. Że opowieści w które wierzą, nie kończą się tak jak kończyć się powinny i że w efekcie w obronie ich idée fixe cierpi zdecydowanie zbyt wielu. Lekcja, którą powinniśmy wynieść z Ostatniego Jedi nie powinna kończyć się na posypywaniu głowy popiołem. Nie musi też prowadzić do rytualnego spalenia Świętych Tekstów naszych poprzedników lub krzyczenia na telewizor w zapatrzeniu się na polityczny spektakl, na który nie mamy wpływu. To raczej lekcja pokory wobec tego, jak sprawy się rzeczywiście mają, lekcja sprawczości i skuteczności adresowanej tam, gdzie zidentyfikowaliśmy problem. Nie tylko tam, gdzie z racji posiadanych narzędzi łatwo nam działać. Zamiast zasłaniać się w kółko pojęciami większymi niż życie, takimi jak Demokracja, Bezpieczeństwo, czy Wolny Rynek, zamiast grzmieć o Autorytetach, Zamachu Na Konstytucję i Upadku Porządku Prawnego, należy zastanowić się, jakie znaczenie ma każde z nich w naszym indywidualnym życiu – i gdzie kończy się idea ich obrony, a zaczyna napuszony cynizm. I czy podejście które przyjmiemy nie przyniesie przypadkiem jeszcze więcej ofiar, nawet jeśli na poważnie uważaliśmy – jak Wiceadmirałka Holdo – że właśnie ofiar chcemy uniknąć. Czy otwarta konfrontacja z problemem wiszącym nad nami jak miecz Damoklesa, nie pozwoli nam czasem na zdobycie taktycznej przewagi i nie zainspiruje innych, by poszli naszym śladem? Może wtedy nie będziemy zmuszeni kryć się jak szczury na planecie Crait, w głębokim poczuciu, że wszyscy nasi sojusznicy porzucili nas i zajęli się swoimi sprawami, a nam zostaje siedzieć i czekać na kosmicznego Mesjasza? Może wtedy zrozumiemy, jak naprawdę wygląda nowa nadzieja?
Cóż, wątpię. Ale pomarzyć zawsze wolno!
Maja Buk
Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Star Wars powstawały mimo wszystko w okresie Zimnej Wojny, nie można pominąć, że musiały w jakiejś części służyć propagandzie Stanów Zjednoczonych w wojnie kulturowej przeciwko Blokowi Wschodniemu. Niezależnie od poglądów i zapatrywań samego Lucasa na kwestie polityki, duża produkcja nie mogła obyć się bez podkreślenia “cnót amerykańskich”: wolności osobistych, sprawczej roli jednostki w historii, wyższości pionierskiego ducha samoorganizacji społecznej nad autorytaryzmem, et cetera, et cetera. Nie są to oczywiście przyrodzone cechy amerykańskie, tylko cechy które Amerykanie chcieli w tamtym momencie historii prezentować światu jako swoje, by pokazać mu, że ich wartości są po prostu lepsze od tych, które panowały w świecie sowieckim. A przy okazji przypomnieć własnym obywatelom, że nie warto ulegać fascynacji tamtą stroną Żelaznej Kurtyny, bo mamy lepsze w domu. Wybór westernu (a nie np. legendy arturiańskiej) jako wzorca gatunkowego Epizodu IV również nie był przypadkowy. Lucas mógł wpływać na te decyzje, ale nie mógł iść zupełnie w poprzek oczekiwań producenckich i sponsorskich.
W rzeczy samej każda próba tworzenia kina jednoznacznie ideologicznego, nastawionego przede wszystkim na promocję konserwatywnych wartości spala na panewce w box office, tak samo w Polsce jak i w USA. Pomijając już fakt, że owe wartości są czymś wyjątkowo efemerycznym i wydają się bardziej zestawem reaktywnych wobec obecnej rzeczywistości odruchów (to temat na osobny esej), epatowanie nimi zwyczajnie nie sprawdza się w kulturze masowej, bo nie pasuje do poetyki współczesnej baśni czy legendy. Dobrze sprawdzają się takie dzieła, których twórcy potrafią poruszyć czymś więcej niż swoimi poglądami, i dotyczy to również twórców mocno lewicowych. Magnetyzm dzieł twórców o bardziej progresywnych poglądach może wynikać również z tego, że dobra współczesna baśń jest oparta o transgresje i wykraczanie poza normy. Nawet jeśli na końcu wracamy do pewnej idei porządku, to sednem opowieści (także Gwiezdnych Wojen) jest transformacja. Konserwatyzm wpada tu w pułapkę, bo poza niejasnym hasłem “powrotu do tego jak było zanim wszystko się zepsuło” nie ma do zaoferowania wiele więcej. Można to “odzyskiwanie normalności” oczywiście udramatyzować i ubrać w fajny kostium filmowy, ale nawet wtedy nie można uciec przed obrazem zmiany, przed świadomością tego, że skoro tę normalność trzeba było odzyskać, to coś się zmieniło, my znów zmieniliśmy to coś i żyjemy teraz w świecie przez tę zmianę zdefiniowanym. Wiedział to nawet tak konserwatywny katolik jak Tolkien.
W 1935 roku Sinclair Lewis wydał pół-satyryczną dystopię It Can't Happen Here o USA pod rządami faszysty. Kurt Vonnegut w Pianoli (1952) kreślił wizję społeczeństwa klasowego tworzonego i autorytarnie zarządzanego przez maszyny, zaś lata 60. i 70. należały do Philipa K. Dicka i jego sugestywnych antyutopijnych wizji, wśród których znajdziemy np. powieść Płyńcie łzy moje, rzekł policjant (1974) o USA które na skutek wojny domowej przerodziły się w państwo policyjne. Antyautorytarny ton pobrzmiewał również w twórczości Ursuli LeGuin, która jednak zamiast straszyć dystopiami próbowała wyobrazić sobie lepszy, egalitarny porządek społeczny, wywiedziony z filozofii anarchizmu.
Nie był to pierwszy raz kiedy młody wówczas reżyser porywał się na taką tematykę. W 1967 roku, będąc studentem, zrealizował krótki metraż Electronic Labyrinth: THX 1138 4EB – typowo orwellowską dystopię o totalitarnym, skomputeryzowanym i zuniformizowanym społeczeństwie, którą rozwinął w 1971 do postaci filmu THX 1138. Była to zresztą realizacja niezwykle efektowna, choć zdecydowanie nie zdobyła serca widzów aż do czasu premiery Gwiezdnych Wojen.
Pamiętajmy, że Gwiezdne Wojny były oficjalnym tytułem pierwszego filmu w momencie premiery, a Lucas nie marzył jeszcze o trylogii, ani tym bardziej o heksalogii. Dopiero sukces kinowy zachęcił producentów do pójścia w kierunku sequela, czego wynikiem było później retroaktywne nadanie pierwszemu filmowi tytułu Nowa Nadzieja w 1981 roku i pogłębienie całego lore. Dlatego też fabuła epizodu IV ma zamkniętą strukturę i kończy się ponowną koronacją Lei oraz uhonorowaniem Luke’a i Hana. Decyzja o tym, by powstało więcej filmów, jest zresztą praprzyczyną wszystkich problemów i nieścisłości fabularnych, trapiących serię i całe uniwersum. Nawet jeśli Lucas myślał wcześniej o zbudowaniu jakiegoś większego świata, jego koncepcja była daleka od ukończenia i tak naprawdę powstawała na bieżąco. Dość powiedzieć, że nie czuł się swobodnie nawet jako reżyser filmowy własnej serii i pracę nad pozostałymi częściami “starej trylogii” powierzył innym.
Jest to do tego stopnia bezpośrednie, że zgodne nawet z realiami historycznymi III Rzeszy: aparat dowódców i zarządców składa się z wiernych i fanatycznych wojskowych, którzy wyznają raczej świecki i pragmatyczny system wartości (oficer Motti śmieje się wręcz z “zabobonu” jakim jest wiara w Moc, co niemal przypłaca życiem), zaś szczyt wierchuszki stanowią ludzie skłaniający się ku swego rodzaju okultyzmowi, na czele z Palpatinem, który wydaje się dążyć do władzy jedynie po to, by złożyć Galaktykę w ofierze mrocznym siłom.
Wbrew powszechnemu przekonaniu, Reagan nie odnosił się wprost do Gwiezdnych Wojen, formułując swoje słynne określenie Związku Radzieckiego jako “Imperium Zła” (a właściwie “złe imperium” – evil empire). Jak sam tłumaczył, chodziło mu bardziej o naśladowanie retoryki biblijnej. Oczywiście jako były aktor i człowiek zachowujący pewne kontakty w Hollywood był wciąż kojarzony ze światem filmu, więc do dziś nie daje się tym tłumaczeniom wiary. Nie było jednak powodu, by wplatać w przemówienie polityczne w 1983 roku nawiązania do serii, której poprzednia część (Imperium Kontratakuje) ukazała się trzy lata wcześniej, zwłaszcza że opinia publiczna miała chwilowo większe problemy niż czekanie na premierę Powrotu Jedi, która miała miejsce dwa miesiące po słynnym przemówieniu Reagana. Można więc powiedzieć że winny jest fandom prezydenta: ten sam, który fikcyjny program kosmicznych zbrojeń nazwał właśnie Star Wars (Lucas niestety przereagował i próbował pozwać administrację rządową, nie rozumiejąc że nie można opatentować idei politycznej). Jeśli szukamy polityka rzeczywiście zafascynowanego twórczością Lucasa, to powinniśmy myśleć o wielkim miłośniku kina Jimmym Carterze: to on chwalił się, że wraz z prezydentem Egiptu Anwarem Sadatem oglądał Nową Nadzieję w 1978 roku podczas tajnego spotkania w Camp David. Tego samego, które zaowocowało podpisaniem słynnego separatystycznego porozumienia pokojowego między Egiptem a Izraelem (i porzuceniem na pastwę losu Palestyny, za co do dziś region płaci gorzką cenę).
Inna sprawa że łatwo mówi się o tym z dzisiejszej perspektywy. Nadużycia władzy jakich dopuścił się Nixon, wykorzystując bezpardonowo aparat państwowy do śledzenia przeciwników politycznych i szukania haków np. na dziennikarzy publikujących niewygodne dla administracji dane dotyczące wojny w Wietnamie (a także posługiwania się służbami skarbowymi by “prześwietlać” dane dotyczące zwrotów podatku dochodowego na indywidualnych kontach Demokratów i docierać w ten sposób do ich osobistych tajemnic) były wtedy dość szokujące, zwłaszcza że przyciśnięty do ściany prezydent sam pośrednio przyznał się do udziału w zacieraniu śladów po tych operacjach. W czasach Kennedy’ego panowało raczej przekonanie, że pewne wewnętrzne siły w państwie (np. służby i wojsko) mogą być zbyt silne względem władzy politycznej i że należy raczej wzmocnić tą ostatnią, by uniknąć wyślizgnięcia się państwa z rąk ludzi, których można odwołać. Przełom lat 60. i 70. pokazał jednak, że chęć przełamania takiego impasu może doprowadzić do prób koncentracji władzy w rękach polityka, który wpływając na instytucje i działając zakulisowo stawia się niejako ponad prawem i ponad wolą wyborców, a władza staje się dla niego celem samym w sobie. W dodatku taki polityk może uniknąć odpowiedzialności – jak Nixon, który w obliczu postawienia przed komisjami celem impeachmentu sam zrezygnował ze stanowiska, pozbawiając aparat państwowy szansy osądzenia go w ramach istniejących procedur. Dziś na tak zwanym Zachodzie do tego stopnia przywykliśmy do o wiele gorszych nadużyć władzy, że samodzielne ustąpienie prezydenta po obciążającej go aferze uznalibyśmy za wielki sukces. Działania podobne do działań Nixona określilibyśmy “smutną, ale typową praktyką polityczną”, zaś prawicowa propaganda skupiałaby się na wielkich zasługach prezydenta np. w dziedzinie polityki rosyjskiej i chińskiej. Wtedy jednak odsłonięcie takich praktyk i tendencji w amerykańskiej polityce było czymś nowym i oburzającym dla opinii publicznej, więc trochę mniej dziwię się Lucasowi, że zobaczył w tym zalążek dyktatury.
Może tylko 2001: Odyseja Kosmiczna Stanleya Kubricka przetrwał ze swoim statusem filmu kultowego, ale zawdzięcza to raczej swoim niezwykłym wizualiom i kilku poruszającym, zmemizowanym już scenom. Jego tempo akcji wydaje się stawiać go tak daleko od Gwiezdnych Wojen jak tylko można i nawet w chwili premiery nie sprzedał się aż tak dobrze. Co tu dopiero mówić o 2023 roku, gdy czas skupienia współczesnego widza działa raczej na niekorzyść takich produkcji.
Celowo ironizuję i dystansuję się do tych kategorii, bo ich znaczenie jest w dyskursie politycznym bardzo umowne. Rozsądek o jakim możemy mówić w przypadku głębokiej społecznej internalizacji absurdalnego programu amerykańskiej prawicy jest raczej odmianą “chłopskiego rozumu”. Jest to pewna wizja rozsądku i racjonalności, skupiona na celach możliwych do osiągnięcia w krótkim czasie, bez zważania na długotrwałe efekty (a takim był np. kryzys mieszkaniowy w 2008 roku, którego genezę można wyprowadzić wprost z reaganowskiej polityki deregulacji banków i oddania rynkom finansowym ukrytej władzy nad społeczną polityką państwa). Wizja rozsądku jest po prostu jedną z narracji politycznych, zwykle koniecznych do przetrwania kolejnej kadencji danego gabinetu. Z pozoru racjonalna opowieść koncentruje się po prostu na utrwalaniu głęboko zakorzenionych przekonań (niższa składka zdrowotna – zostanie ci więcej pieniędzy w portfelu!) i zarzucania twoim przeciwnikom “myślenia utopijnego”, nawet jeśli to twoje myślenie jest de facto utopijne. Za to serce, wbrew intuicyjnemu przekonaniu, często odnosi się do wizji uzyskania lub odzyskania swojego rodzaju sprawczości politycznej, do nadziei na to że obecny porządek nie musi być ostateczny, że jako ludzie jesteśmy w stanie przejmować odpowiedzialność za mechanizmy władzy jeśli uznamy, że te zaczynają działać przeciwko nam. Emocjonalny komponent nie wyznacza linii podziału w tej opozycji pojęć, bo emocje są podstawą każdego politycznego dyskursu, zwłaszcza w demokracji parlamentarnej. Chodzi więc o to, oczywiście w dużym uproszczeniu, którą bajkę kupujesz, i która jest ci bliższa.
Tak, wiem że oglądalność Epizodu VI była zdecydowanie mniejsza od oglądalności pierwszego filmu. Nie uważam też, że całe społeczeństwo amerykańskie en masse czekało z niecierpliwością na nowe dezyderaty polityczne. Fani gwiezdnej sagi również często kierowali się eskapizmem, o czym świadczy charakter większości stworzonego później Extended Universe. Ale eskapizm polityczny to też eskapizm: często w obliczu beznadziei lub niepewności co do tego, czy w ogóle uda nam się jeszcze zmienić świat, tym chętniej oglądamy przygody tych, którym się to udało. Gdyby Gwiezdne Wojny były tylko opowieścią o Mocy i rodzinie, skończyłyby w segmencie filmów dla dzieci, nie zaś kultowych serii dla jak najbardziej dorosłych.
Ciekawostka: w napisach początkowych pierwszej wersji kinowej Epizodu IV, słowo rebel jest zapisane małą literą, tak jakby Lucas myślał o idei bliżej nieokreślonych “sił rebelianckich”, reprezentujących oddolne tendencje skupione wokół buntu przeciwko Imperium. W reedycji z 1981 zmieniono to i “siły rebelianckie” zastępują “siły Rebelii” – na tym etapie twórca znał już prawdopodobnie lepiej tło historyczne tego, co nazwał Sojuszem Rebelianckim i określił go już zdecydowanie jako stronnictwo polityczne.
Jak zwykle w Star Wars, musi na to wskazywać nawet imię, determinujące przeznaczenie bohatera. Oprócz niedyskretnej aluzji do Che Guevary mamy tu równie niesubtelny ciąg latynoskich skojarzeń: hiszpańskie guerra (“wojna”) oraz guerilla (dosłownie “mała wojna”, wojna podjazdowa, partyzancka). Samo guererra oznacza zaś po prostu “wojowniczkę”, co jest aluzją do Steeli, siostry Sawa, która zmarła, ratując króla Onderonu przed Separatystami. Saw nigdy nie pogodził się z jej śmiercią.
Animacja The Clone Wars Filoniego i Favreau jest momentami tak przesycona scenami zbrodni wojennych popełnianych przez Republikę, że doczekała się nawet tak zatytułowanych długich kompilacji na YouTube. Wszystko to w ramach konwencji, w której mimo wszystko nie starano się pokazywać Republiki w świetle jednoznacznie negatywnym. Dzieło, nadzorowane przecież długo przez (jeszcze nie disneyowski) Lucasfilm, nie miało być skrajnie subwersywne. A jednak, kiedy spojrzeć na nie z oddali, takim właśnie się wydaje.
Później znaczy nigdy, oczywiście. Zwycięskie ugrupowanie polityczne nie rozlicza “swoich” ludzi. Przekształca ich w figury autorytetów i kombatantów, otacza nimbem świętości i histerycznie reaguje na próby ich krytyki, podkreślając zawsze że ta krytyka jest czysto polityczna. Można najwyżej odciąć się pokazowo od kogoś, kto może i stanowił istotne wsparcie w czasie walki o zwycięstwo, ale nigdy nie należał do zbioru “swoich” lub też nigdy go do niego nie dopuszczono.
Kapitan miał niby na myśli wykształcenie bohatera granego przez Stanisława Tyma, ale jest dość przesłanek, by uznać Rejs także za satyrę pokoleniową. Skostnienie PRL-owskiej kultury politycznej i społecznej symbolizuje tam również marginalizacja głosów młodego pokolenia i pogrążanie się pasażerów w rozrywkach i dyskusjach typowych dla ludzi w co najmniej średnim wieku. Dosłownie wyraża to monolog Filozofa o malarzach holenderskich, który jest afirmacją starości.
W dodatku zrobił coś, co stało się wzorem dla rozmaitych politycznych cwaniaków: twarzą całego programu reformy opieki zdrowotnej uczynił swoją żonę Hillary i pozwolił jej przyjąć na siebie ciosy, które spadały ze strony biznesu i niezadowolonej opozycji. Jego naśladowcy co prawda nie używali już w ten sposób swoich żon, jednak instytucja kozła ofiarnego albo “zderzaka” (wiceprezydenta, marszałka, wicepremiera, lidera innej frakcji partyjnej) przyjęła się bardzo dobrze we współczesnej polityce. Nie, żeby nie istniała wcześniej, ale przełom wieków pokazał jej ogromny potencjał. Do dziś sprawdza się zwłaszcza w polityce samorządowej.
Tytuł The Phantom Menace Lucas wymyślił dosłownie pod sam koniec produkcji. Jego polskie nieudolne tłumaczenie nie oddaje istoty myśli twórcy: chodzi bowiem o rodzaj upiora czy potwora, który nie tylko kryje się w cieniu, lecz zawisa nad nami w oczekiwaniu jak groźba, omen albo wyrok losu. To rodzaj pełznącego w ukryciu zagrożenia, nie mającego nic wspólnego z duchami czy widmami. Menace jest wieloznaczne i odnosi się również do kwestii społecznych i politycznych: ktoś lub coś może być określone jako menace to society – może to być brutalny morderca lub gwałciciel, ale też zbrodniczy dyktator lub terrorysta, albo (jak pokazały ostatnie lata w Polsce) mniejszość seksualna. Najlepsze tłumaczenie na angielski zwrotu tęczowa zaraza autorstwa pewnego arcybiskupa to właśnie rainbow menace.
Znający języki znów złapią się za głowę: boziu, ten Lucas aż tak banalny (valor – wartość, siła; z późnołacińskiego valeō – jestem silny, jestem [coś] wart; valōrum to byłby dopełniacz liczby mnogiej)? Z pewnością tak, chociaż trzeba wiedzieć że to imię nie powstało dla tej postaci: krążyło w notatkach reżysera od lat 70. Miał się tak nazywać rycerz Sithów, który został zdegradowany do stopnia Szturmowca po nieudanej misji porwania żołnierzy Rebelii. Ów Valorum miał w następstwie tego uciec i przyłączyć się do rebeliantów. Za pretensjonalnością Lucasa podążyli twórcy Wojen Klonów, którzy dodali byłemu kanclerzowi imię Finis, sugerując chyba, że był to swojego rodzaju ostatni władca Republiki. A przynajmniej ostatni “sprawiedliwy”.
Jest to nawet podkreślane w gwiezdnowojennym Extended Universe (o którym z założenia tu nie mówię) – Valorum jako rodowity corucsantczyk miał urodzić się w rodzinie bogatych przedsiębiorców, czerpiących zyski z układów z Federacją Handlową. Mówiło się o nim, że “nie zwracał większej uwagi na los mieszkańców dolnych poziomów” (pamiętajmy że Corucsant to planeta-miasto rodem z Metropolis Frtiza Langa, i na dolnych poziomach, do których nie dochodzi nawet światło gwiazd, żyje się oczywiście najgorzej). Ten obraz powielają odcinki Wojen Klonów, w których możemy zaobserwować zachowanie dawnego kanclerza podczas spotkania z Yodą: to człowiek przyzwyczajony do pewnego poziomu życia, typowy urzędnik publiczny skupiony na własnej karierze, choć gardzący zakulisowymi układami, czy np. senatorami reprezentującymi korporacje. Z Wojen Klonów dowiadujemy się ponadto, że Valorum miał swoje za uszami. Odpowiadał np. za tajną misję mistrza Sifo-Diyasa na planecie Oba Diah: słynny twórca Armii Klonów miał zbadać kryzys wewnętrzny w Syndykacie Pyke, zajmującym się handlem przyprawami. Eskalacja problemu z Syndykatem mogła przerodzić się w wojnę gangów na dolnych poziomach Corucsant. Valorum nie powiadomił o tym Rady Jedi, a misja zboczyła ostro z kursu, wywołując lawinę problemów i kończąc się zestrzeleniem statku Sifo-Diyasa (i jego śmiercią) przez Syndykat z rozkazu Hrabiego Dooku. Valorum zataił informacje o tym incydencie, bo wiedział, że Senat ani Rada nigdy nie zgodziłyby się na jawne negocjacje z gangsterami. Jak widać, dawny Kanclerz potrafił czasem działać “na granicy prawa” dla wyższego dobra, ale tylko wtedy, kiedy problem mógł dotknąć jego planety.
Nie miał przecież problemów ze zbombardowaniem dawnej Jugosławii w 1997 czy Iraku w 1998. Do interwencji w Haiti (1993) popchnęli go co prawda czarni kongresmeni i sam Collin Powell, ale opór Clintona wynikał głównie z nastrojów społecznych i konieczności użycia sił lądowych, co zawsze oznacza ekstremalne ryzyko PR-owe. Na szczęście dla niego junta oddała władzę w obliczu demonstracji siły i żaden żołnierz amerykański nie musiał zginąć, co wpłynęło korzystnie na wizerunek prezydenta.
W rzeczywistości ludzie Busha byli skuteczni w polityczny marketing i potrafili sprzedać drewno w lesie: pomysł całkowitego zniesienia podatku spadkowego dla bogatszych Amerykanów (daninę 55% płaciło się od kwoty powyżej 650 tysięcy dolarów) nazwali np. “zniesieniem podatku od śmierci”. Domy kosztowały wtedy przeciętnie ok. 200 tysięcy dolarów i były z reguły jedynym dziedziczonym spadkiem. Ostatecznie death tax pod koniec kadencji Busha wyniósł 45% przy progu 3,5 milionów dolarów. Żadna opcja nie odważyła się od 1997 roku zmniejszyć tych progów lub zwiększyć obciążeń. W zeszłym roku było to 40% przy progu kwoty wolnej 12,060 milionów dolarów.
Zdecydowana większość buntów społecznych na świecie – od Diggerów w Anglii, przez Wiosnę Ludów na Kontynencie, po Bokserów w Chinach – była mimo wszystko związana z pewną lewicową (jakbyśmy dziś to umownie określili) ideą emancypacji czy wyzwolenia. Nawet jeśli część z nich rodziła się w łonie tzw. rewolt konserwatywnych jak przewrót Cromwella, czy buntów burżuazji (mieszczaństwa) jak Rewolucja Francuska. Pomijam tu oczywiście wszystkie wydarzenia mniej lub bardziej wyorkiestrowane przez władze lub czynniki kościelne w celu realizacji polityki “dziel i rządź” (wzajemne pogromy katolików i protestantów w XVII wieku i wojny stricto religijne takie jak w Sri Lance czy Birmie). Pojawienie się nacjonalizmów i w konsekwencji faszyzmów jako ruchów masowych, było związane z potrzebą przekierowania społecznego gniewu – nacjonaliści pragnęli stać się nową siłą polityczną i ustanowić własne elity, musieli więc znaleźć sposób na stonowanie powszechnej wówczas antyelitarnej narracji i za pomocą propagandy a następnie siły zagonić społeczeństwo do swojego narożnika. Osiągali to infiltrując środowiska lewicowe i przejmując ich retorykę, a następnie proponując własne rozwiązania np. konfliktów klasowych (problemem nie jest to, że fabrykant okrada pracowników z owoców ich pracy, problemem jest to, że fabrykant jest Żydem). Z uwagi na tę naturę nie można tych ruchów uznać za przejaw społecznego buntu, lecz za próbę sterowania buntem już istniejącym. Niewątpliwie “pracowały” one na rzecz polaryzacji społecznej, lecz ze względu na manierę zrzucania winy za problemy “narodu” na czynniki zewnętrzne (Żydzi, Polacy, czarni Amerykanie), różnią się one charakterem i sposobem działania od populistów XXI wieku, nawet jeśli ci ostatni sięgają po podobny język czy taktyki mobilizacji. Oczywiście sytuacja zmieniła się diametralnie w latach 20. i 30. XX wieku, gdy ugrupowania polityczne nauczyły się zarządzać emocjami mas i nadawać polityce “tożsamościowy” rys.
Mało kto stanął murem za Nixonem po wypuszczeniu przez niego taśm, jednak jego zachowanie wskazywało na to, że tego właśnie pragnął – bił wcześniej rekordy popularności i nie mógł pogodzić się z upadkiem. Spektakl który urządził, gdy raz był gotowy zrezygnować ze stanowiska, a potem uznawał, że to byłoby nieuczciwe wobec wyborców, był próbą desperackiej koncentracji uwagi na sobie i wręcz zrobienie z siebie ofiary całej afery Watergate (miał nawet przygotowane dwie wersje orędzia w telewizji). Problemem była jednak jego partia, która przygotowała się już mentalnie do wyrzucenia go poza nawias, i ludzie mający apetyt na posady w nowym gabinecie Forda. Senatorzy republikańscy dali prezydentowi jasny sygnał, że jeśli będzie upierał się przy swoim, zagłosują za jego skazaniem. Nawet jego zagorzali fanatycy: Barry Goldwater czy wspomniany już Trent Lott, zmienili w końcu stronę i przeszli do obozu jego przeciwników. Próba wybielenia się przez Nixona w wywiadach z Davidem Frostem pogrążyła jego notowania wśród opinii publicznej, wskazując na to że prezydent po prostu nie umiał w PR tak dobrze, jak mu się wydawało. Jednak prawdziwi fanatycy istnieli, a do historii spośród nich przeszedł zamieszany bezpośrednio w aferę były agent FBI G. Gordon Liddy, który zasugerował zaaranżowanie ustawionego zamachu na Nixona, podczas którego Liddy zasłoni prezydenta własną piersią. Liddy’emu nie przeszkadzało nawet to, że nikt nie był wstanie zagwarantować mu, iż taki strzał go nie zabije.
Owszem, jest to film mocno stronniczy i często mijający się z faktami, jednak absolutnie nie jest to jego wada, zwłaszcza że stronniczość ma wręcz wpisaną w konwencję i nie udaje dzieła dokumentalnego tak jak nieudolnie udaje je np. Fahrenheit 9/11 Michaela Moore’a. Lucas zresztą uznał ten ostatni tytuł za rodzaj “ludowego artefaktu” (folk artifact), filmu który traktuje się zbyt serio, będąc tak naprawdę dość prymitywną łupanką, bez cienia finezji i subtelności. Autor Gwiezdnych Wojen nie zasugerował, iż uważa obraz Moore’a za kłamliwy i zmanipulowany: po prostu uznał, że opowiadanie o polityce za pomocą estetyki kosmicznej baśni daje lepszy odzew społeczny niż tworzenie dokumentów. Wracając do Vice: jeśli interesują was rozbieżności filmu z biografią Cheneya, mogę polecić tę recenzję. Tak czy owak, mapa z podziałem pól naftowych była prawdziwa. Tak jak zyski Halliburton, czyli firmy Cheneya, z irackich kontraktów.
Gwardziści mieli być bardziej wykorzystani w filmach z lat 2000. To z nimi miał też walczyć mistrz Windu w czasie zatrzymania Kanclerza. Ich animacja i choreografia nastręczała jednak wielu problemów, dlatego pojawiają się zaledwie w kilku scenach.
Motyw pojawia się zarówno w Extended Universe, jak i uniwersum Disneya, z tą tylko różnicą że pałac Vadera w EU mieści się w monolicie na Corucsant, zaś w serialu o Obi-Wanie – na Mustafar. Wszyscy zgadzamy się więc milcząco, że tak pretensjonalna postać musiała wznieść sobie pomnik za życia, niczym tolkienowski Sauron. Lokalizacja nie jest tak naprawdę zbyt istotna, chociaż pomysł na to, by Vader wzniósł swoją rezydencję na planecie przypominającej mu o życiowej porażce jest dość osobliwy.
Z perspektywy czasu śmiesznie brzmi strofowanie Luke’a przez Yodę w Imperium Kontratakuje: “Długo się przyglądałem temu. Całe życie swoje przed siebie patrzył. W przyszłość. W horyzont. Nie patrzył nigdy, gdzie jest. Co robi. Hmm”. Wiecie, z ust kogoś, kto przez dziesięciolecia nie potrafił spostrzec, że głową Parlamentu jest Sith, brzmi to jak hipokryzja. Ale jest w tym też rys lekcji pokory, którą odebrał Yoda. Wygnał się dobrowolnie do miejsca opanowanego przez Ciemną Stronę Mocy, bo uznał się za winnego. Swoją pomocą dla ocalałych Jedi próbował niejako odkupić swoje winy. Scena z Epizodu IX jasno dowodzi, że Yoda całkowicie rozumiał łańcuch zdarzeń, które doprowadziły do triumfu Sithów: w efekcie to on popycha Luke’a do zniszczenia resztek dawnej pustelni Jedi i zawartych w niej starożytnych tekstów. Sugeruje, że Rey nie potrzebuje mądrości sprzed wieków, lecz prawdziwej nauki od prawdziwego nauczyciela. Kogoś, kto kieruje się silnym poczuciem moralności i wrażliwością, a nie zaklęciami. Bierze w ten sposób ostateczny rozbrat z dawną, martwą już tradycją Zakonu Jedi i “kultem świętych”.
Terefere – powiedział Dave Filoni, rozumiejąc, że tak autorytarna machina władzy potrzebuje swoich SS-manów. Zwłaszcza jeśli wiadomym jest, że pomimo starań, część Jedi przeżyła Czystkę. Polowali więc na nich Inkwizytorzy – osoby potrafiące używać Mocy, ale nie będące Sithami, niewchodzące w relacje mistrz-uczeń i znające swoje miejsce w szeregu sił Imperium. Różnica jest jednak taka, że nawet wszyscy Inkwizytorzy do kupy nie byliby zdolni do pokonania rosnącego w siłę Vadera i nie mieli nawet cząstki jego wiedzy. Jednocześnie stopień ich zepsucia przez Ciemną Stronę Mocy i obranie takiej ścieżki pozbawiały ich alternatyw życiowych: nie było dla nich odwrotu od tej służby, co czyniło z nich niezwykle wygodne i zużywalne narzędzia polityczne. Oczywiście postawiło to też lore tej sagi na głowie, ale ktokolwiek ogląda Star Wars, powinien był do tego przywyknąć ponad 40 lat temu.
Nie używam słowa “libertariańskiej” z pewnej przekory: jako anarchistka wiem aż zbyt dobrze, że termin ten określał w XX wieku przede wszystkim tendencje polityczne należące do szeroko pojętej lewicy wolnościowej (anarchizm, socjalizm wolnościowy, mutualizm stojący trochę poza spektrum lewicowości i prawicowości) i tak tez stosowano go w literaturze. Dopiero w ostatnich dekadach doszło do wręcz siłowego przejęcia tego słowa przez środowiska związane z agoryzmem, minarchizmem czy tzw. anarchokapitalizmem (który nie ma nic wspólnego z anarchizmem).
Nie przeszkodziło mu to jednak stworzyć scenariusza spotu dla Demokratów w 2016, w którym Trump miał być Vaderem. Niestety Lucas nie opowiedział nam tym razem nic o Imperatorze – nie wiemy więc kogo tym razem widzi w tej roli…
Alan Dean Foster, twórca oficjalnej powieściowej adaptacji Epizodu VII przychylił się nawet i do tej sugestii i otworzył książkę dosłownym cytatem z Journal of The Whills, czyli literackim mini-dziełem Lucasa z czasów gdy pisał pierwsze Gwiezdne Wojny. Chirruta Îmwe w Rogue One, strażnik świątyni na Jedha, jest też przedstawiany jako guardian of the Whills.
To nie jest komplement w ustach Lucasa. Jego relację z fanami można określić jako co najmniej chłodną od czasu premiery epizodów I-III. Reżyser i twórca Star Wars zawsze uważał ze fani czepiają się przesadnie, że mają wygórowane oczekiwania, że nie pojmują jego zamysłów, a on sam jest kimś w rodzaju niezrozumianego twórcy, który czerpie w bogatych tradycji kina i baśni, zaś fani się po prostu nie znają.
Pamiętajmy że dzieje się to jeszcze na wiele lat przez “rewolucją kulturalną” i polityką “wielkiego skoku naprzód”, które słusznie kojarzymy z okresami największego terroru w Chinach. Resocjalizacja Pu Yi miała w latach 50. udowadniać ludziom, że skoro można zmienić światopogląd człowieka wydającego się tak klasowo odległym od nas samych, to praktycznie wszystko w tej sferze jest możliwe. Należy podkreślić oczywiście, że osoby nie będące tak istotne dla państwowej propagandy nie były traktowane tak humanitarnie. I nie napisały swoich książek publikowanych w milionach egzemplarzy.
Wiem że polscy tłumacze przekładają to jako porządek, wiążąc to bezpośrednio z Final Order postulowanym przez zmartwychwstałego Palpatine’a, ale nie oddaje to moim zdaniem dwuznaczności oryginału.
Troszkę na wzór rzymskich stronnictw Popularów i Optymatów, nazwano dwie główne frakcje senackie Populistami i Centrystami – ci pierwsi byli zwolennikami samostanowienia światów w galaktyce i większej wolności, zaś ci drudzy opowiadali się za większą centralizacją władzy i militaryzacją państwa. Pierwszy Zakon wyrósł oczywiście ze stronnictwa Centrystów, co uważam za niezwykle trafny i sarkastyczny (nawet jeśli nie celowy) zabieg językowy w kontekście “naszego" ziemskiego świata. Nie ma jednak o tym mowy w filmach, więc traktuję to jako ciekawostkę.
Leia sama zrezygnowała z dalszego szkolenia po tym jak w jednej ze swoich wizji zobaczyła siebie, zabijającą własnego syna za pomocą miecza świetlnego. Przerażona możliwością takiego obrotu spraw uznała, że nie powinna iść dalej tą drogą i woli poświęcić się polityce.
Derek R. Sweet w książce Star Wars in the Public Square: The Clone Wars as Political Dialogue e analizuje m.in. problem retoryki politycznej w Wojnach Klonów, porównując ten serial do XIX-wiecznej powieści polifonicznej i analizując go z pomocą aparatu stworzonego przez literaturoznawcę Michaiła Bachtina. Sweet przypomina też postać Jeannette Rankin, liberalnej polityczki i aktywistki z lat międzywojennych, której skrajnie pacyfistyczną postawę w obliczu przystąpienia USA do wojny z Japonią porównuje do postawy senatorki Amidali w konflikcie z Separatystami. Jednak Padmé w uniwersum Filoniego jest postacią lepiej napisaną, jej przemowom nie towarzyszy buńczuczna pewność siebie, typowa dla wystąpień Rankin czy Barracka Obamy, i nie pobrzmiewa w nich esencjalistyczny ton, że dbanie o pokój jest rolą kobiety. W tym wątku mamy za to szansę przyjrzeć się bachtinowskiej polifoniczności postaw wobec wojny i pokoju, włączając w to perspektywę władczyni Mandalore, hrabiny Satine. Satine jest również pacyfistką, jednak jej postać i postać Amidali dzielą całe przepaście.
Pamiętajmy, że słowo emperor tłumaczy się również jako cesarz, a tradycja jego używania jest związana z faktem przesunięcia się naszego języka bardziej w stronę języków romańskich jeszcze przed wiekiem XVIII. Przyjmuje się dziś milcząco, że imperium kojarzy się na przykład z epoką monarchii absolutnych i tendencji kolonizacyjno-podbojowych w modernizujących się państwach Europy, zaś cesarstwo np. z okresem średniowiecza, jednak często używa się tych terminów wymiennie (Imperium Rzymskie) i nie ma żadnych podstaw do tego, by w jakimś polskim tłumaczeniu nie pojawił się Cesarz Palpatine. Złośliwi mówią, że jeśli idzie o literaturę, różnica między gatunkami fantastyki polega na tym, że w s-f występują Imperatorzy, a w fantasy Cesarze.
Braun ani razu nie odpowiada nagrywającemu wprost na prowokacyjne pytanie “czy Yoda był Żydem”, mając z pewnością świadomość tego, że tego rodzaju pytanie nie potrzebuje dosłownej odpowiedzi. Stosowana przez faszystów taktyka psiego gwizdka pozwala na to, by tego rodzaju pytanie, zadawane swojego czasu wszystkim prawicowym politykom, przekształciło się w ironiczny, samowyjaśniający się mem, element subwersywnej i performatywnej sztuki zwodzenia opinii publicznej (“myślisz że o tym mówię, kiedy tak naprawdę ironizuję, kiedy tak naprawdę nie ironizuję, ale masz o tym nie wiedzieć, choć jednocześnie powinieneś wiedzieć”). Innym pytaniem retorycznym, które zyskało popularność w tych samych kręgach było słynne are traps gay?
Prywatnie jeden z doradców Reagana i współtwórca neokonserwatywnego nurtu w amerykańskiej polityce, pomagał też w wydatny sposób administracji Busha. Zmienił jednak zapatrywania na jej działania w momencie szykowania się przez Stany do inwazji na Irak i zdecydowanie potępił zarówno samych neokonów jak i postępującą militaryzację polityki. Ostatecznie całkowicie zmienił strony i uważa się dziś za zwolennika Demokratów.
Ta sama, która dosłownie film później, w obliczu obiektywnego już zagrożenia militarnego ze strony Separatystów, przewodziła w Senacie frakcji “pokojowej” w skład której wchodził choćby ojciec Lei, Bail Organa. Frakcji, która domagała się jednostronnego zakończenia konfliktu przez Republikę, ignorując zupełnie fakt, że skazuje to niepodległe dotąd układy i planety na narzuconą im siłą władzę Separatystów i ich armii droidów.
Usunięta z kinowej wersji Zemsty Sithów scena pokazuje formowanie się komitetu na rzecz pokoju, odwiedzającego później Palpatine’a z delegacją. Podczas niej dobrze znane nam osoby takie jak Mon Mothma czy Bail Organa zawiązują ze sobą cichy pakt wykraczający poza senacką politykę: obiecują sobie, że pozostaną ze sobą w ścisłej współpracy w razie gdyby obecny Kanclerz zaczął wyraźnie nadużywać swoich praw, i że będą koordynować swoje działania także poza Izbą. To de facto spotkanie przyszłych władz Sojuszu Rebelianckiego – wpływowych polityków którzy w czasie Imperium będą działać pod przykrywką i z narażeniem życia, nie rezygnując jednak z korzyści jakie niesie ze sobą życie senatora.
Nie wspominając już o niebiałych kobietach, wśród których wcześniej (czyli w prawyborach w 2008) to Obama zebrał – zasłużenie czy nie – ponad 80 procent poparcia względem Clinton. Dopiero groźba zwycięstwa Trumpa “zagoniła” ten elektorat (94%) z powrotem do obozu dawnej Pierwszej Damy, choć nie było to poparcie entuzjastyczne i bezkrytyczne. Wielokrotnie dawano temu wyraz.
Jeśli ciągle przy czytaniu towarzyszy wam pytanie “a co z Rey?”, muszę was rozczarować: postać Rey w żaden sposób nie wpisuje się w wątki, które można poddać krytycznej refleksji z poziomu analizy politycznej. Nie dlatego, że jest złą postacią filmową – wręcz przeciwnie, poza koszmarnym backstory dopisanym jej w równie koszmarnym Epizodzie IX, jest niezwykle charyzmatyczną i inspirującą osobą. Jednak jej skupienie na osobistej ścieżce galaktycznego rycerza powoduje, że tak naprawdę dopiero w ewentualnym nowym cyklu filmowym będzie miała okazję odegrać istotną polityczną rolę w galaktyce. Świadoma i dojrzała decyzja, by odciąć się zupełnie od jakiegokolwiek kultu przodków, dziedzicznych obciążeń czy starych sposobów myślenia i samodzielnie wybrać to, w jaki sposób wpłynie się na losy wszechświata, to tak naprawdę początek długiej i trudnej drogi, a nie jej koniec. Oczywiście postawa Rey jest ze wszech miar godna naśladowania, nawet a zwłaszcza tam, gdzie nie robi sobie nic z ostrzeżeń “starszych braci w wierze”, tylko próbuje mierzyć życie swoją miarą i znajdować rozwiązania problemów adekwatne do rzeczywistości w której żyje. Jest to jednak zaledwie zaczyn długiego procesu politycznego dojrzewania.
Daleko mi do tego, by nazwać niezrealizowany scenariusz Epizodu IX Duel of The Fates jakimś politycznym apokryfem sagi, bo jego fabuła w niewielki tylko sposób zmieniłaby to, jak widzimy politykę galaktyczną. Mimo wszystko sam fakt, że względnie dopracowany pomysł Trevorova odrzucono w sposób tak arbitralny na rzecz skleconego naprędce skryptu Abramsa mówi chyba nawet więcej o relacjach władzy i przemocy symbolicznej w przemyśle filmowym niż ewentualne różnice fabularne.
Ok, dość długie ale przeczytałem z przyjemnością choć nawet nie jestem fanem Starwarsow 😅 Naprawdę świetnie napisane.